Bloor gra z werwą, świeżością, a jednocześnie nie popada w rutynę. Drolleries pokazują, że kluczowy jest punkt wyjścia i uważne słuchanie siebie nawzajem, ale też niespecjalnie długa forma, która mogłaby znużyć. To wibrujący i rezonujący album, łączący punkową wściekłość z odważnym spojrzeniem na jazz, repetycje, surowe brzmienie i improwizację.
Kiedy po raz pierwszy wchodzisz w świat muzyki improwizowanej, czujesz świeżość, nowość i podążanie za nieznanym. Odkrywa się przed tobą cały świat kompozycji (czy też grania), które nie muszą być ściśle ułożone i ustrukturyzowane, a muzycy podążają w nieznane, reagując na to, co dzieje się w danej chwili, słuchając siebie nawzajem. Niezależnie od tego, czy to jazz, rock czy elektronika, długie, pełne medytacji formy czy krótkie utwory, atakujące słuchacza precyzją i zaangażowaniem. Ale z czasem termin „improwizacja” stał się trochę wyświechtany, a to co się za nim kryło, wydawało się często wyblakłe. Z jednej strony nie każdy będzie Philem Mintonem, Evanem Parkerem czy Hannem Benninkiem. Z drugiej w pewnym momencie „improwizacja” zaczęła znaczyć wszystko i nic jednocześnie, stając się w wielu sytuacjach schematem czy wręcz gatunkiem, który w pewnym momencie okrzepł. Dlatego teraz utworów improwizowanych czy free-jazzowych słucham z dużą dozą dystansu.
Nowojorski zespół Bloor pozbawił mnie tego dystansu całkowicie i od razu zachwyciłem się ich albumem Drolleries, jeszcze gdy w sieci dostępny był tylko jeden utwór. Przy opisie płyty pojawia się jedynie hasło „jazz”, chociaż dodałbym i improwizację, i punk, i noise, a może nawet szczątkową repetytywność charakterystyczną dla minimalizmu i folku. Trio, w skład którego wchodzą Sam Weinberg (saksofony, m.in. Little Women), Andrew Smiley (gitara, m.in. Happy Place, Little Women) i Jason Nazary (perkusja, m.in. Little Women, Chris Pitsiokos Quartet, Anteloper), brzmi świeżo, zabójczo, a jednocześnie konsekwentnie i wytrwale realizuje pomysł Weinberga, jego spiritus movens.
Na Drolleries słyszę muzyków, którzy grają bardzo blisko siebie, niemal na wyciągnięcie ręki, jakby ktoś związał ich ze sobą nićmi – każdy jest tu wzajemnie od siebie zależny, reaguje na bieżąco na to, co dzieje się dookoła, a jednocześnie czerpie z pełni swobody. W jednym z wywiadów Weinberg opowiada o kompozytorskich pomysłach na repetycje, od których grupa często zaczyna, aby potem zagłębiać się w rozszalałej improwizacji i wzajemnym poszerzaniu pola brzmieniowego. To improwizacja, która ma wyraźny, ustrukturyzowany punkt wyjścia, z którym później muzycy robią to, na co mają ochotę. Przez niemal cały album cała trójka idzie łeb w łeb, co słychać dzięki bardzo dobrej produkcji materiału: wysoko rezonujący saksofon wysuwa się na pierwszy plan, a tuż obok towarzyszy mu delikatna, punkowa gitara razem z błyskotliwie wykorzystywanym zestawem perkusyjnym. Jeśli jest zarysowujący się quasi-folk to w otwarciu „Bast” czy „Mollycoddled”, gdzie wszyscy precyzyjnie grają ze sobą ramię w ramię, aby dalej odchodzić od wyznaczonego szlaku. Drugi z wyżej wymienionych utworów świetnie z resztą – i dosyć drastycznie – zmienia wątki: oszałamiający wstęp kończy się uspokojeniem, w którym nadal dominuje gęste brzmienie. Nie ma tu miejsca na popisy solowe, chociaż są momenty, kiedy utwory otwiera jeden z muzyków (saksofon w „The Croy Hours”, rozedrgana gitara w „A1”, niespokojne perkusjonalia w „J1”) – to frapujący start, do którego zaraz dołączają kolejni; inna perspektywa, a nie pompowanie swojego ego.
Nie ma tu mowy o przegadaniu – stosunkowo krótkie utwory, intensywne (ach te tytuły!), ale wymowne w formie i prowadzeniu narracji zachwycają mnie z każdym kolejnym razem. Bloor wydaje się konsekwentny do bólu – gra z werwą, świeżością, a jednocześnie nie popada w rutynę. Drolleries (drolerie to motywy dekoracyjne w rękopisach gotyckich nacechowanych fantazją, humorem, groteskową deformacją i karykaturą – tytuł pasuje idealnie) pokazują, że kluczowy jest punkt wyjścia i uważne słuchanie siebie nawzajem, ale też niespecjalnie długa forma, która mogłaby znużyć. To wibrujący i rezonujący album, łączący punkową wściekłość z odważnym spojrzeniem na jazz, repetycje, surowe brzmienie i… improwizację. A skoro do niej wracam to jeszcze jedno: ostatnio improwizacja często ma do siebie to, że najlepiej słucha się jej na żywo, w wersji na albumie traci rezonans i dryg. Z Drolleries tak nie jest – nie widziałem Bloor na żywo, ale słucham tej płyty kilkanaście razy pod rząd, za każdym razem wyłapując nowe smaczki. O znużeniu nie ma tu mowy. Rewelacyjny album.
Bloor, Drolleries, Astral Spirits.