Sho Madjozi czerpie współczesne inspiracje z regionu, z którego pochodzi i sięga po gqom czy wciąż świeżo brzmiącym shangaan electro. Czuć w tych utworach charakter i wyrazistość, ponadto mroczny gqom brzmi tu jaśniej, bardziej żywiołowo i na pewno też trochę popowo.
Południowa Afryka jest ważnym miejscem w skali światowej. Odkąd w latach 90. w Johannesburgu ukształtowało się kwaito, styl łączący house i elementy tradycyjnych brzmień afrykańskich, o mieszkańcach tego miasta mówi się jak o największych konsumentach house. Ale na południu Afryki jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne sceny, z czego najsilniejszą i najbardziej wyrazistą jest muzyka gqom, wywodząca się z Durbanu odnoga kwaito (na czele z takimi artystami jak Rudeboyz, DJ Lag, Dominowe czy kompilacją The Sound of Durban) – surowa, zminimalizowana jedynie do syntetycznych partii perkusyjnych. Film „Woza Taxi” przekonuje, że na początku pełniła funkcję użytkową w taksówkach – nie wiem na ile to prawda, ale warto ten dokument zobaczyć. Powstałą w małych studiach (czytaj: na laptopach w programie Fruity Loops) muzykę, o której mówi się, że jest odpowiedzią na chicagowski footwork, szybko inkorporuje mainstream. Tym właśnie tropem idzie Sho Madjozi, która w październiku wystąpiła na festiwalu Unsound i zagrała najlepszy koncert z tych, który tam widziałem, chociaż w swoim CV nie miała jeszcze albumu, a bardzo dobre single „Hutu” i „DumiHi Phone”.
Na debiutanckim Limpopo Champions League najlepiej jest wtedy, kiedy Sho czerpie współczesne inspiracje z regionu, z którego pochodzi – tytułowego Limpopo, w północno-wschodniej RPA – i sięga po gqom, jak we wspomnianym „Hutu” czy wciąż świeżo brzmiącym shangaan electro w „Kona”. Jedno i drugie pojawia się w otwierającym, błyskotliwym „Ro Rail”, z kolei „Changanya” to połączenie elektroniki i tradycyjnych instrumentów. Czuć w tych utworach charakter i wyrazistość, ponadto mroczny gqom brzmi tu jaśniej, bardziej żywiołowo i na pewno też trochę popowo. A o tym, że gqom może mieć wiele odcieni, świadczy nagranie jednego z producentów albumu, Tboy Daflame – „uBaba kaDuduzane” – które połączone z wypowiedzą byłego prezydenta RPA, Jacoba Zumy, w sieci stało się viralem.
Madjozi (oryginalnie Maya Wegerif) kreuje się na popową gwiazdę, na płycie co chwilę pada jej wykrzykiwane imię „Sho”, tuż obok charakterystycznego zawołania „iyaah”. Samo intro zresztą zapowiada ją jako zjawisko w sztuce i modzie, później określa się mianem ambasadorki – nie przesadzałbym z taką tezą, chociaż artystka z pewnością ma na siebie pomysł. Ponadto pamięta o korzeniach i muzycznej tradycji: odwołuje się do tańców xibelani i rapuje w języku tsonga, rdzennej tradycji mieszkańców Limpopo, których nieodłącznym elementem są barwne spódnice. W czasach kolonialnych szwajcarscy misjonarze zabraniali nosić je kobietom, bo rzekomo były symbolem pogaństwa. Teraz więc są oznaką emancypacji, a Madjozi zgłębia ich historię w filmie dokumentalnym, który współtworzy, ale też wychodzi w nich na scenę.
W warstwie tekstowej zazwyczaj celebruje młodość i hedonizm, ale zwraca uwagę na post-kolonialne naleciałości, kiedy „Yaz’ Abelungu” mówi do białej społeczności: Being umlungu must be great / They don’t even have to learn your name / My boy, what’s the point? / All black people look the same. „Umlungu” w języku zulu oznacza białego człowieka, ale trudno na ten zwrot nie spojrzeć przez pryzmat mówienia o „muzyce z Afryki”, która przecież jest zróżnicowana w każdym państwie, a to określenie często bywa krzywdzące. Nawet jeśli to społeczne zaangażowanie jest podlane sosem popu, przekonuje mnie to. Gorzej natomiast, gdy album na siłę jest producencko dopieszczony i przypomina amerykańskie produkcje z Major Lazer na czele. Wtedy robi się mdło i banalnie – tak jak z okropnym „Don’t tell me what to do” czy „Going Down”. Nie tylko dlatego, że muzyka ciekawiej brzmi, gdy Sho śpiewa i rapuje w kishwahili czy tsonga, ale przede wszystkim dlatego, że traci wtedy muzyczną tożsamość, gubi ją w zglobalizowanym popie. Ten dualizm nie wypada na korzyść muzyki – świetnym utworom towarzyszom dosć mdłe i pozbawione charakteru produkcje. Rozumiem potrzebę pogodzenia alternatywy i mainstreamu, widowni afrykańskiej i międzynarodowej, ale Liga Mistrzów Limpopo w takich momentach zalicza spadek. Najlepsza jest wtedy, gdy jest autentyczna, zakorzeniona w tradycji, a przez to współczesna i świeża – i dla tej części warto ten album przesłuchać.
SŁUCHAJ: 🎵 Spotify 🎵 Tidal 🎵 Deezer 🎵 Apple Music
Sho Madjozi, Limpopo Champions League, Flourish and Multiply.