Kamil Piotrowicz po debiutanckim albumie (Birth z 2015 roku) przeformułował i zmienił skład. Popular Music, już w tytule albumu wydanego przez słowacki label Hevhetia, puszczał oko do słuchacza, ale jednocześnie jak w soczewce przetwarzał wielość inspiracji zespołu – od muzyki współczesnej, przez popularną, jazzową, ale też elementy folku. Uderzało w niej świeże spojrzenie, które jednocześnie dystansowało się od awangardy i mainstreamu, dzięki czemu zespół był w stanie wydeptać swoją osobliwą i spójną drogę.

Recenzja jest częścią tekstu o jesiennych premierach jazzowych nad którymi Nowe idzie od morza objęło patronat – PRZECZYTAJ

Trzecia płyta w dorobku zespołu pianisty, podobnie jak Popular Music była nagrywana przez Michała Kupicza w studio S2 Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Już skład – rozrzucony pomiędzy Trójmiastem, Warszawą i Kopenhagą – wpływa na metodę pracy i finalny efekt.

Album został wydany przez nową niezależną inicjatywę, Howard Records, inspirowaną postacią Howard’a Roark’a. Materiał zaczyna się od intensyfikacji brzmienia i kumulacji instrumentów. Wspólna intuicja w „Lucid Dreaming I” jest słyszalna utwór niespokojnie i w rozszalały sposób otwiera album. Sekcja dęta króluje od pierwszych minut, a rytmiczna wprowadza wibrujący, ale układający wszystko w całość puls; fortepian lidera zdaje się komentować to co się dzieje, wyraziście zaznaczając delikatność i liryzm instrumentu. Później muzyka pozornie wydaje się bardziej stonowana, ale dużo się tu dzieje – od świdrujących saksofonów Piotra Chęckiego i Kuby Więcka oraz trąbki Emila Miszka, przez delikatnie wybrzmiewające talerze perkusji Krzysztofa Szmańdy. Sugestywny jest tu kontrabas – z jednej strony gdy Andrzej Święs szarpie na strunach, ale też wtedy gdy niskie basowe brzmienie wydobywane smyczkiem, kontrapunktuje wznosząc się na wyższe rejestry. W narastające dronowe dialogi instrument wchodzi z dęciakami, a fortepian w tle wprowadza delikatną nutę, która punktuje resztę instrumentów jak dzieje się w „Intentions”. Ta monumentalna, trwająca 18 minut suita jest centralnie ulokowana na płycie – w połowie nabiera tempa w zespołowym graniu, ale nie popada w banał i mieliznę. Tyle, że kiedy wydaje się rozpędzać, zwalnia, saksofon snuje swoje wstęgi, a Piotrowicz świdruje podskórnie syntezatorowymi mariażami gdzieś pod natłokiem perkusjonaliów. Jak w pigułce słychać tu z resztą rozpiętość pomysłów zespołu – cztery minuty przed końcem to właśnie fortepian lidera wchodzi na pierwszy plan, zostawiając jednocześnie pole do popisu dęciakom. Progresywny i wielowątkowy utwór nie ma wyraźnej i zwartej formy, wprost przeciwnie – zaskakuje co chwilę, ale jako całość jest błyskotliwym popisem erudycji i pomysłowości o bardzo awangardowym zacięciu.

Sekstet świetnie lawiruje, próbując „sprzedać swój produkt” z tytułu – muzykę. Snuje się melodyjnie w folkowym „Weselu”, ale nie popada w słodycz i umiejętnie cedzi dźwięki. Tytułowy utwór jest nieokiełznany, z kolei „Crystal” domyka materiał liryzmem, świetnie podsumowując dwubiegunowość tej płyty – od szaleństwa do wyciszenia, od wariacji po zwartą grę, od zespołowego grania po gruntowną i przemyślaną konstelację doskonałych muzyków, poszerzając jazzową estetykę.

Kamil Piotrowicz Sextet, Product Placement, Howard Records 2018.