– Z pewnością jest to jakiś ewenement, że w jednym miejscu i jednym czasie dochodzi do tak dużej kumulacji tak zwanej czarnej sztuki. Z drugiej strony ludzie o podobnych poglądach dążą do siebie i przyjemnie im spędzać czas razem w swoim towarzystwie, więc to nic niezwykłego. Nie jest to jednak sytuacja metalowo-patetyczna, religijna czy filozoficzna – raczej chodzi nam o pewną atmosferę nihilistycznej radości i swawolności albo o postawę memento mori – opowiada Grzegorz Kwiatkowski, w pierwszym z wywiadów o Gdańskiej Szkole Śmierci, opisanej w Tygodniku Polityka.
Fot. Michał Szlaga
[grey_box]
Przeczytaj cały tekst: ŚMIERĆ – ULUBIONY MOTYW GDAŃSKICH MUZYKÓW
Stefan Wesołowski: śmierć jest tak samo pełna witalnej energii jak narodziny
Michał Jacaszek: smutek nie zawsze musi być negatywną emocją
Maciek Chodziński: mainstreamowy dyskurs temat śmierci i zła uważa za infantylny, niepraktyczny
Nagrobki: kontekst śmierci zawsze pasuje jak ulał[/grey_box]
JAKUB KNERA: Jakiś czas temu powiedziałeś, że patronem zespołu Trupa Trupa jest Artur Schopenhauer, przedstawiciel pesymizmu w filozofii, a nie Święty Wojciech, dla którego Gdańsk jest szczególnym miejscem kultu. Co to znaczy? Nazwa zespołu Trupa Trupa narzuca tematykę śmierci, do tego dochodzą teksty piosenek i twoja poezja. Skąd tyle tej śmierci?
GRZEGORZ KWIATKOWSKI: Ten tekst o świętym Wojciechu i Schopenhauerze był raczej żartem. Zresztą i jeden i drugi mieli dużo punktów stycznych to znaczy chęć ucieczki od rzeczywistości. Myślę, że jest u nas dużo tematu śmierci ponieważ każdy człowiek tego doświadcza i to po prostu jedno z najbardziej niezmiennych oczywistych sytuacji z którymi każdy z nas się kiedyś zetknie. W każdym razie prywatnie jesteśmy radosnymi i normalnym ludźmi. Po prostu przy okazji muzyki wychodzą nam raczej takie minorowe tony, ale też nie stanowimy wyjątku. Tradycja uprawiania smutnej sztuki spod znaku memento mori trwa od zawsze. Prawdopodobnie im więcej gramy tym bardziej jest to mroczniejsze, ale nie mamy już takiej chęci obudowywania tego, co robimy, ideologią pesymizmu. Po prostu mamy w zespole raczej podobne poglądy na świat, a naszą bazą są zespoły The Beatles i The Velvet Underground. Potem się rozjeżdżamy, a raczej rozjeżdżaliśmy – na przykład ja byłem mocno zanurzony w muzyce klasycznej oraz latach 60. ale byłem ignorantem wobec zespołów typu Swans, Fugazi, Sonic Youth. Zresztą każdy z nas ma nawet do tej pory inne muzyczne doświadczenia i zapatrywania i po prostu nasze piosenki są sumą tych indywidualnych doświadczeń.
The Beatles to piosenki, w przypadku Sonic Youth nie jest to już tak oczywiste.
Trupa Trupa jest po części efektem bronienia tradycyjnej formy piosenki połączonej z post-rockowym brzmieniem i szeroką brzmieniową aurą, która tradycyjnym piosenkom nie zawsze towarzyszy.
Funeralną muzykę nagrywa też Stefan Wesołowski, Nagrobki, Jacaszek. Wszyscy mieszkają w Gdańsku, tworzycie razem środowisko, każdy robi to na inny sposób.
Poza wymienionymi nazwiskami dodałbym wizualną działalność Maćka Salamona z Nagrobków, ale też Maćka Chodzińskiego. Wszyscy mamy podobne zapatrywania na rzeczywistość – raczej pesymistyczne ale to naprawdę nic niezwykłego ponieważ żyjemy w nihilistycznych czasach. Artur Schopenhauer, o którym wspomniałeś urodził się w Gdańsku, a jest największym pesymistą w historii filozofii i w ogóle Gdańsk ze swoją niemiecką przeszłością na pewno ma na nas wpływ intelektualny i estetyczny. Z pewnością jest to jakiś ewenement, że w jednym miejscu i jednym czasie dochodzi do tak dużej kumulacji tak zwanej czarnej sztuki. Z drugiej strony ludzie o podobnych poglądach dążą do siebie i przyjemnie im spędzać czas razem w swoim towarzystwie, więc to nic niezwykłego. Wielu z nas zna się już od prawie 10 lat. I nikt nie schodzi z tej drogi więc wychodzi na to, że jest coś takiego nieformalnego jak gdańska szkoła śmierci. Nie jest to jednak sytuacja metalowo-patetyczna, religijna czy filozoficzna – raczej chodzi nam o pewną atmosferę. Śmierć w naszym ujęciu ma wiele odcieni i jest często absurdalna a nawet groteskowa. Nie chodzi tylko o pogląd „Powinni się nie urodzić” [tytuł książki Grzegorza Kwiatkowskiego – przyp. red.] i mocne stanowiska, ale również o atmosferę nihilistycznej radości i swawolności albo o postawę memento mori.
Konsekwentnie robicie to od dobrych kilku lat. Ten temat się nie wyczerpuje?
Chciałbym wierzyć, że dożyjemy 90. roku życia i będziemy mieć tak samo radykalne poglądy na świat jak teraz, ale pewnie tak nie będzie – świat nas zdobywa i wchodzimy z nim w coraz większą interakcję, a z drugiej strony im dłużej żyjemy tym jesteśmy dla innych i dla siebie bardziej wyrozumiali i otwarci. Taką przynajmniej mam nadzieję. Ostra krytyka i radykalizm są przynależne okresowi młodości. Im dłużej się żyje, tym bardziej widzi się skomplikowaność całej rzeczywistości, w tym skomplikowaność bycia katem i ofiarą. I tak jest to wszystko w pewnym sensie mało warte – gdybym miał podjąć decyzję jako swój mały prywatny król i cesarz czy coś ma trwać czy nie, wybrałbym raczej to drugie – ale im człowiek dłużej żyje tym jest mniejszym egoistą, a bardziej dostrzega i szanuje innych. Przez to nasza sztuka nie będzie taka sama, nie będzie mieć takiego samego nihilistycznego nasycenia, to będzie się ciągle zmieniać. W każdym razie w Trupie Trupa najważniejsza jest sama muzyka, a nie nazywanie jej i rozmowa o niej. Warto również w tym miejscu podkreślić, że czasami albo nawet często się zapędzam i mówię „my” ale oczywiście mój głos nie jest głosem zespołu albo naszego artystycznego środowiska. To moja wypowiedź. W zespole panuje demokracja i wielogłos, bo każdy z nas widzi rzeczy inaczej. Tak samo jest w przypadku moich przyjaciół. Oni pewnie widzą to wszystko inaczej.
Myślisz, że te wszystkie śmiertelne konteksty nie zyskują, kiedy ktoś zestawi muzykę Trupa Trupa z twoimi wierszami? A może stanowczo to rozdzielasz?
To rozdzieliło się samo z siebie. Kiedyś, gdy ktoś miał zespół i jednocześnie był poetą, od razu przyklejano mu łatkę “Świetliki”. W przypadku pierwszych recenzji płyt Trupa Trupa takie sformułowania często się pojawiały, na szczęście potem zniknęły. Nie jesteśmy grupą literacką, poza tym wszyscy piszemy teksty i muzykę. Nie ma u nas lidera. Ważny jest tekst i muzyka, ale w połączeniu – żadne z tych dwóch nie ma wysuwać się na pierwszy plan.
Skąd ten nihilizm i zainteresowanie śmiercią wzięło się w twoim życiu?
Myślę że to dość oczywista droga dla osób narcystycznych i artystycznych. Byłem połączeniem przewrażliwionego i rozpieszczonego dziecka. Pewnie bardziej niż moi rówieśnicy odczuwałem z tego powodu przykrość i smutek albo euforyczną radość. Myślę że to kwestia pewnego defektu i delikatności, która niekoniecznie jest czymś pozytywnym. I to wszystko skierowało mnie w stronę podważenia zasadności istnienia, bo jednak ciężko się cieszyć z istnienia jeśli żyje się w takiej niestabilności pod tytułem: jedna skrajność a potem druga skrajność bez spokojnego środka.
Silnie rezonuje w waszej muzyce twórczość The Beatles, ale też The Velvet Underground, Swans czy Fugazi. Stawiacie jednak na klasyczne formy piosenkowe, najczęściej, zwłaszcza na „Jolly New Songs”, co podkreśla też tytuł.
Tak jest, ale są też dłuższe formy jak chociażby „Only Good Weather”. Wydaje mi się jednak, że nowa płyta jest trudniejsza w odbiorze niż „Headache”. Tamten album był tradycyjnie psychodeliczny, wszystko się w pewien sposób zgadzało, a ten album jest dziwaczny – gramy piosenki, ale one nie są „catchy”. Wręcz przeciwnie urywają się, kiedy nie powinny albo mają drugą i trzecią część, kiedy powinny się teoretycznie szybciej skończyć bo idealnie nadawałyby się pod singiel radiowy.
Widzisz jakieś radiowe piosenki na „Jolly New Songs”?
Wydaje mi się, że „To me” jest takim utworem, myślę że taki potencjał ma „Jolly New Song” lub „Coffin” chociaż wszystkie one mają w sobie defekty które naszym zdaniem są wspaniałe ale które mogą być znakiem „stop” dla emisji w radiu. Z drugiej strony singiel „To me” jest emitowany w BBC 6 MUSIC, KEXP, nowojorskim WFMU i wielu innych stacjach na świecie, zatem być może ten defekt nie jest defektem a atutem.
Skoro mówimy o kliszach wokół „piosenek” to jak zapatrujesz się na „rockowy zespół”? Jesteście takim?
Wydaje mi się, że muzyka rockowa obrosła mocno w żenadę, więc w tej sytuacji ciężko będzie mi odpowiedzieć twierdząco, bo to kojarzy mi się z takim festynowym albo stadionowym mocnym energetycznym graniem. U nas te rzeczy są bardzo wolne, czasem męczące, nieprzyjemne i często nie dają satysfakcji ale raczej sprawiają dyskomfort i zgrzyt. Z drugiej strony sztuka i muzyka to tereny wolności zatem nie obrażam się z powodu tego, że ktoś chce grać stadionowo albo siermiężnie. Mimo pewnego estetycznego dyskomfortu dobrze że jest różnorodnie.
Nagrywając kolejne płyty Trupa Trupa, myślicie o tym, co chcecie powiedzieć w przyszłości? Planujecie je?
Nie, większość piosenek po prostu powstaje na próbach w studiu Dickie Dreams. Teraz, po wydaniu nowej płyty, mamy wiele nowych utworów na przyszły nowy album. Szkic rodzi się na ogół czysto intuicyjnie na próbie, a potem – z tygodnia na tydzień – badamy coraz bardziej sytuację pod lupą i próbujemy sprawić aby dany szkic zamienił się w oby dobrą piosenkę.
Ten progres został doceniony także poza Polską, kiedy zauważył was najpierw David McNamee z Blue Tapes a rok później w 2016 Stéphane Grégoire z francuskiej wytwórni Ici D’ailleurs, który wydał na winylu Headache w wersji zremasterowanej.
Wydaje mi się że ten ewentualny progres został zauważony przede wszystkim poza Polską. W każdym razie jest to oczywiście komfortowa sytuacja, w której mamy wytwórnie, które nas wspierają i są naszym domem. Jest oczywiście ważne, jak płyta zostanie przyjęta, ale nie mamy wielkich oczekiwań. Zależy nam, żeby tworzyć jak najlepsze piosenki. To jest najważniejsze. Jeśli nowa płyta zostanie odebrana tak jak poprzedniczka, już to będzie dla nas sukcesem. Warto podkreślić, że sprawy medialno-wydawniczo-recenzenckie są dla nas przyjemne i istotne, ale zawsze drugorzędne wobec wartości duchowych. My swoją pracę domowo duchową odrobiliśmy tak dobrze jak mogliśmy w naszej sali prób. To w zasadzie nasza największa funkcja i rola. Reszta jest w pewnym sensie poza nami, a skoro mamy na nią niewielki wpływ to nie ma co się specjalnie przejmować.
Album „Jolly New Songs” zostanie wydany w wyżej wymienionych wytwórniach. Zastanawiałeś się czym przyciągnęliście zagranicznych wydawców?
Myślę że to po prostu kwestia ich indywidualnych gustów i dobrego zrządzenia losu, któremu owszem sami trochę pomogliśmy bo wysyłaliśmy nasz materiał z płyty „++” do dziennikarzy spoza Polski, a jeden z tych dziennikarzy okazał się również właścicielem alternatywnej wytwórni i tak to się zaczęło. W każdym razie wydaje mi się, że dla zagranicznych wydawców i krytyków ciekawe jest to, co w muzyce jest w odwrocie: połączenie piosenkowości z post-rockową przestrzenią oraz problem z klasyfikacją tego co dokładnie gramy i czemu tak gramy. Jim McGuinn, dyrektor programowy amerykańskiego publicznego radia The Current napisał że jest to kwestia jakiegoś naddatku wynikającego właśnie z kraju z którego pochodzimy. On uważa że ta dziwaczność jest w jakimś sensie odświeżająca. Tak samo twierdzi nasz angielski wydawca – dla niego to co gramy jest dziwne i nie pasujące ale on się właśnie w takich niepasujących sytuacjach lubuje i dlatego wydaje Matsa Gustafssona, Tashiego Dorji i Katie Gately albo Jute Gyte.
Wasz zagraniczny bardzo dobry odbiór nie został osiągnięty z pompą, ale stopniowo i konsekwentnie, dzięki waszej działalności w duchu zrób-to-sam. Ostatnio jeśli kimś z Polski zachwycają się zagraniczni krytycy to zazwyczaj są to zespoły niezależne, bez wielkiej wytwórni stojącej za nimi.
Fajnie robić wszystko samemu. Z drugiej strony pomoc wytwórni jest istotna. Dla nas sukcesem jest skomponowanie, nagranie i wydanie płyty. W każdym razie testujemy nowe szlaki i rozwiązania i jednym z tych szlaków jest właśnie współpraca z zagranicznymi wytwórniami. Najważniejsza jest konsekwencja i rozwój kompozytorsko-produkcyjny, a na drugim planie sprawy wydawniczo promocyjno-bookingowe. Z każdą płytą jesteśmy bardziej świadomi ale równocześnie pokorni. Nie ma u nas mowy o jakiejkolwiek sytuacji pod tytułem: oczekiwanie na sukces. Aczkolwiek to co się dotychczas działo przy okazji „Headache” czy to co już teraz dzieje się przy okazji „Jolly New Songs” jest bardzo miłe. Co przyniesie przyszłość przekonamy się wkrótce.