– Polska jest w środku Europy, Islandia jest pomiędzy Ameryką a Europą, ichnim Zachodem i Wschodem. My mieliśmy „Złoty wiek”, a oni za czasów wikingów byli w posiadaniu sporych połaci świata, chociażby odkryli Amerykę. Ale oni za tym nie tęsknią – mają świadomość, że czas płynie, świat się zmienia i należy funkcjonować w takiej rzeczywistości, jaka jest, a nie czekać aż powstanie Międzymorze. Wiedzą to, o czym śpiewał Młynarski: trzeba robić swoje – opowiada Jacek Godek, aktor i tłumacz literatury Islandzkiej.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Dlaczego tak wiele osób fascynuje się Islandią? Tak dzieje się też przecież w Polsce.

JACEK GODEK: W Polsce dzieje się tak z pewnością dlatego, że Polscy stanowią tam największą mniejszość narodową – około 3% ogólnego stanu populacji czyli około 10 tysięcy osób. Islandia stała się modna w Polsce, ale myślę, że nastąpiło to już dobrych kilka lat temu, nawet pod koniec lat 90. Teraz przeżywa drugą młodość – wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej otworzył się tam rynek pracy dla Polaków. Wiele osób tam emigrowało, co podbiło bębenek zainteresowania. Wiele osób urodziło się w Islandii, ale są polskiego pochodzenia.

Druga sprawa to światowe zainteresowanie Islandią, które zaczęło się w momencie kiedy Islandia zbankrutowała w 2009 roku. Wtedy – w porównaniu z tym, co było wcześniej i co jest teraz – ludzie zaczęli tam masowo jeździć. Państwo z kraju opartego na rybołówstwie zmieniło się w kraj, którego podstawą egzystencji jest turystyka. Co roku przyjeżdża tam ponad milion turystów – jak na 300 000 mieszkańców to przecież dużo.

Podobno władze chcą nawet wprowadzić ograniczenie ilości turystów.

Brakuje bazy hotelowej. Podobnie dzieje się w Berlinie – ludzie zamiast wynajmować mieszkania na współobywatelom, robią to przez Airbnb dla przyjezdnych, zarabiając na tym więcej, ale deregulując całkowicie rynek. Islandia w pewnym momencie będzie musiała się przed tym bronić. W czerwcu i w listopadzie jest tam cały czas taka sama liczba turystów. A pamiętam, że kiedyś Reykjavik był jak Kartuzy – prowincjonalne miasteczko z niepowtarzalnym urokiem, zapachem gorących źródeł i ryb unoszących się nad miastem. Teraz to mała metropolia.

Wyjechał pan na Islandię w 1969 roku, w okresie nastoletnim, kiedy cały kraj wyglądał inaczej.

To było dosyć ciekawe – wyjechałem w momencie komunistycznej Polski późnego Gierka. Kończyła się mała stabilizacja, a zaczynał pierwszy większy gierkowski kryzys. Wszyscy w moim wieku mieli w sobie głód Zachodu, bo nie można było wyjeżdżać, ale też kompleks, że wszystko na Zachodzie jest lepsze. Wyjechałem z poczuciem niższości. Zatrzymaliśmy się po drodze w Londynie i już tam doznaliśmy szoku.

Potem na Islandii.

To był koniec świata. Wichura, śnieg, listopad, ciemno. Przyjechaliśmy do domu i dowiedziałem się, że będę chodzić do szkoły islandzkiej. Cieszyłem się, że poznam nowych ludzi, ale nie umiałem się z nimi dogadać. Miałem wtedy 12 lat, ale szybko się uczyłem i po kilku miesiącach mówiłem po islandzku.

Dlaczego pojechał pan na Islandię?

Mój tata otrzymał tam pracę jako charge d’affairs w polskiej placówce. Więc wyjechaliśmy całą rodziną.

Jaki wtedy był Reykjavik?

To było miasto 80-tysięczne o powierzchni Gdyni. Niska zabudowa, może trochę wiejska – drewniane domki obite blachą falistą. Czuło się tam prowincjonalizm – w tamtych czasach było to bardzo małe miasto, ale jednocześnie obwarowane prohibicjami. Obowiązywał zakaz sprzedaży piwa, co bardzo dokuczało wszystkim. Knajp z wyszynkiem było kilka, może pięć, podobnie było z hotelami. Natomiast rozwijała się scena muzyczna. W roku 1969 i 1970 wszystko zaczęło się rozwijać i do połowy lat 70 muzyka stała się tam ważna, nie tylko dla młodych ludzi.

Na planie filmowym w latach 90. / Archiwum Jacka Godka

Dlaczego?

Pewnie dlatego, że język islandzki jest na świecie mało popularny, a język muzyki jest międzynarodowy. Poza tym, co oni mogą tam robić, skoro noc trwa 24 godziny? Pisać książki, robić teatr albo pisać muzykę! Z Reykjaviku już wtedy chciano zrobić północne centrum kultury. Od połowy lat 60. zaczęły pojawiać się pierwsze islandzkie zespoły rockowe. Kilka nawet wydało płyty w Wielkiej Brytanii. Potem powstawały kolejne zespoły, na każdym osiedlu ktoś grał. Z tego musiało coś się urodzić i na początku lat 80. to wybuchło. Chyba nigdzie na świecie tak nie było.

Co robiło wrażenie przy ogólnej liczbie mieszkańców całego kraju. W mojej świadomości rozkwitem sceny islandzkiej była najpierw Björk, ale potem przede wszystkim Sigur Rós. Björk była traktowana jako artystka międzynarodowa, a Sigur Rós mocno podkreślił klimat Islandzki.

Najpierw na pewno była Bjork, która pod koniec lat 80 grała z zespołem Sugarcubes – to była niszowa punkowa kapela. Sigur Rós byli drugim oddechem.

Björk śpiewała po angielsku, Sigur Rós w wymyślonym „hopelandish”, dzięki czemu byli bardziej tajemniczy. Ale wróćmy jeszcze do Islandii, w momencie kiedy pan tam był. Jaki to był kraj? Skandynawowie są chłodną nacją?

W latach 70. kiedy chodziłem do gimnazjum na Islandii, weekend wyglądał tak, że w piątek szło się najpierw na domówkę. Tam człowiek się rozkręcał, po czym szło się do klubu do nastolatków – bez alkoholu, bo nosiło się swój. A potem, po całej imprezie szło się na domówkę, do samego rana. Tak jest z resztą do tej pory. Tak jest przede wszystkim dlatego, że taniej jest napić się w domu niż w knajpie. Ale jeśli Islandczycy się bawią to do rana. A jeśli grają tam kapele to można je spotkać w co drugiej knajpie. Jest dla kogo, bo w 2000 albo 2001 roku Brytyjczycy jeździli tam jak szaleni, tak jak teraz do Krakowa. Na Islandii w wielu, nawet niedużych knajpach, można słuchać muzyki granej na żywo.

Interesował się pan historią i kulturą Islandii?

Kiedy tam byłem, mało było przyjezdnych. To był bardzo homogeniczny kraj. Po wojnie sprowadzili z Niemiec 2000 kobiet, bo tam był ich nadmiar, a na Islandii niedobór. Poza tym może bym tam znalazł 5 kobiet z Polski. Ale nikt się ze sobą nie trzymał, nie było polskich enklaw. Nie miałem polskich rówieśników, tylko islandzkich. Próbowano skojarzyć mnie z dziećmi w ambasadzie radzieckiej, ale się nie dałem (śmiech).

Interesowałem się muzyką, literaturą i plastyką – bardzo wiele się tam nie działo w kulturze, ale te dziedziny były ciekawe. Nie było kinematografii, teatr był na kiepskim poziomie. Muzyka klasyczna też nie było zbyt rozwinięta – pierwszą orkiestrę symfonicznej w Reykjaviku założył Polak, Bogdan Wodiczko [po wojnie współtworzył i do 1950 kierował zespołem symfonicznym, później przekształconym w Filharmonię Bałtycką w Gdańsku – przyp. JK]. To wszystko się wtedy rodziło i było fascynujące. Nie było sposobu, żeby się tym nie interesować.

To spowodowało, że w wieku nastoletnim przetłumaczył pan wiersze XIX-wiecznego poety Jonasa Hallgrimssona na język polski dla Polskiego Radia?

Zostałem do tego przymuszony (śmiech). Miałem 14 czy 15 lat i na wakacje do Reykjaviku przyjechała aktorka, Zofia Saretok. Chciała coś ze sobą przywieźć do Polski. Postanowiła, że zrobi audycję o islandzkiej poezji, a konkretniej o twórczości Hallgrimssona. Więc przetłumaczyłem z Þrándurem Thoroddsenem dla niej jego teksty i wyszła z tego audycja.

Potem został pan aktorem i pracował w gdańskim Teatrze Wybrzeże, a tłumaczeń pojawiało się coraz więcej.

Nie sądziłem, że będę się tym poważniej zajmował, ale tak się stało, że po powrocie do Polski zostałem aktorem i zacząłem tłumaczyć islandzkie sztuki. W latach 80. teatr w Polsce cierpiał na niedobór współczesnych tematów, a te islandzkie zaczęły trzymać poziom. Przetłumaczyłem jedną – „Ostatnia próba” Svavy Jakobsdóttir, która doczekała się realizacji w telewizji, a potem kolejne. Wyjechałem na Islandię ponownie, do teatru. Wtedy też zainteresowałem się islandzką prozą, jako obiektem przekładu. Wyjechałem z Reykjaviku na północ, do Akureyri na premierę adaptacji jednej z książek, które w tamtym czasie były popularne: „Wyspa diabła” Einara Kárasona. Obejrzałem tę sztukę, przeczytałem książkę i postanowiłem, że spróbuję ją przetłumaczyć po powrocie do Polski. Zrobiłem to, namówiłęm wydawnictwo, żeby ją wydało i tak się zaczeło. A do Gdańska sprowadziłem Kjartana Ragnarssona, który wyreżyserował „Ég er Meistarinn”.

Książki przetłumaczone przez Jacka Godka: „101 Reykjavik” Hallgrímura Helgasona i „Miasteczko w Islandii” Thorssona Gulmundura Andriego.

Potem przyszła pora na „101 Reykjavik” Hallgrimura Helgasona. Jaka jest praca tłumacza? W Gdańsku od niedawna odbywa się festiwal Odnalezione w tłumaczeniu, poświęcony temu zawodowi.

Tłumaczenie, ale w sensie procesu, jest tłumaczeniu nierówne. Podchodziłem z innych pozycji do „101 Reykjavik”, gdzie starałem się utożsamić z podmiotem, aby nagiąć polski język do tego, co mówi po islandzku. Inaczej natomiast tłumaczy się kryminały, gdzie najważniejsze jest zgrabne przetłumaczenie fabuły. Jeszcze inaczej jest z poezją – ostatnio tłumaczyłem tomik „Wolność” Lindy Vilhjalmsdottir na konkurs Europejski Poeta Wolności. Często w jednym słowie trzeba zawrzeć trzy albo i na odwrót: jedno słowo określić innymi jeśli nie ma odpowiednika w języku polskim.

Język islandzki jest trudny?

Dla mnie jest łatwy! (śmiech) Jak czytam średniowieczne teksty to rozumiem je prawie 1 do 1. Czasem niektóre słowa wyszły z obiegu, ale znacząco się nie zmienił.

Aktor-tłumacz i co dalej?

Spodobało mi się to. Przetłumaczyłem książkę, zobaczyłem ją w księgarni i strasznie mnie to ujęło. Zacząłem więc dużo tłumaczyć, głównie do szuflady.

Dlaczego i co to było?

„W proch się obrócisz” i „Weź moją duszę” Yrsa Sigurdardottir z serii„Thora Gudmundsdottir”. Potem jeszcze powieść, za którą autor dostał nordycką nagrodę literacką: „Skugga Baldur. Opowieść islandzka” Sigurjóna Birgira Sigurðssona. Musiałem czekać, aż zgłoszą się do mnie ze „101 Reykjavik” – to mi otworzyło okno na Islandię w Polsce. Mój debiut translatorski zrobił swoje – w 1997 roku było wydarzenie „Skandynawia w Polsce’, w ramach którego prezentowano literaturę skandynawską. „Wyspa Diabła” była jedyną islandzką książką wydaną w Polsce od lat 70. Przyjechał autor, podszedł do mnie przedstawiciel wydawnictwa Świata Literackiego – efektem tego spotkania był „101 Reykjavik”.

Poza książkami, w pewnym momencie zaczął pan tłumaczyć sagi islandzkie, które publikuje pan na swoim blogu i udostępnia za darmo.

Myślę, że wszyscy, a zwłaszcza teraz w Polsce, interesują się historią. Wielu z nich uważa się nawet za ekspertów w tej dziedzinie (śmiech). Sagi to też historia – w wielu momentach styczne z historią Polski średniowiecznej.

Islandia to jedyny obszar Europy, który w średniowieczu dysponował literaturą we własnym języku. W Polsce mieliśmy w XIV wieku spisanych po Polsku około 400 słów po polsku, a Islandczycy w tym samym momencie mieli 400 ksiąg. Różnica jest spora. Szkoda byłoby gdyby polski czytelnik, nie mógł się z nimi zapoznać. A zainteresowanie jest i tłumaczenie sag sprawia mi dużą radość. Raz w miesiącu publikuję jakiś przekład.

Sztuki teatralne, poezja, sagi, a do tego teksty islandzkich zespołów. Jak Skálmöld, metalowa kapela, którzy rok temu grali w Gdyni.

Na Islandii w świecie muzycznym największą gwiazda jest Björk, ale żeby gwiazda mogła świecić musi mieć dookoła siebie więcej mniejszych gwiazd. Jedną z nich jest mój szkolny kolega, który jest bardzo wdzięcznym islandzkim kompozytorem muzyki filmowej. Na początku lat 80. był animatorem islandzkiej sceny muzycznej i przyczynił się też m.in. do wielkości Björk.

O tym, że funkcjonuje Sigur Rós czy Múm nie mówię, bo o tym wszystkim wiemy, ale poza nimi funkcjonuje mnóstwo wykonawców, o których szerzej nie wiadomo, ale którzy też zasługują na uwagę.

Z zespołem Skálmöld, archiwum Jacka Godka

Opowiada o tym film „Screaming Masterpiece” z 2005 roku.

Byłoby grzechem gdybyśmy o nich nie wiedzieli i nie rozumieli o czym śpiewają. To często bardzo mądre teksty. Skálmöld są o tyle ciekawym przypadkiem, że mocno są zakorzenieni w historii Islandii i tamtejszych sagach. Ich płyty stanowią zamkniętą całość i każda kolejna opowiada konkretne historie. A dzięki sagom to mój temat.

Migrował pan między Islandią a Polską. Nie chciał pan zostać tam na zawsze?

Tęsknota cały czas jest, ale obowiązki i życie sprawiły, że zostałem już w Polsce.

Ale w jednym z wywiadów wspomniał pan, że jest Islandii coś winien.

Tak, bo to kim jestem w głównej mierze zawdzięczam temu krajowi. Byłem tam między 12 a 17 rokiem życia, a to moment, kiedy młody człowiek się kształtuje. Spędziłem go na Islandii, w szkole islandzkiej, mówiłem na co dzień na Islandii, słuchałem islandzkiej muzyki, śpiewałem islandzkie piosenki, czytałem islandzkie książki i to mnie ukształtowało. Więc chcę propagować tę kulturę, sławić Islandię (śmiech).

Czuje pan co innego, gdy teraz pojawia się w Reykjaviku? Bo od pana pierwszego przyjazdu mocno się zmienił.

Tamta Islandia była bardziej moja. Teraz to już inne miejsce – to już nie jest ten urokliwy i prowincjonalny kraj co jeszcze pod koniec lat 80. W 89 roku Islandia otworzyła się na piwo, ale jeszcze nie był to kraj zepsuty.

Zepsuty czym?

Przyjezdnymi. Jeszcze w latach 80. można było nie zamykać mieszkań, zostawić otwarty samochód albo rower na ulicy. Islandczycy nie mieli tego w genach. Potem zjechał się tam cały świat – Anglik sika na bramę kościoła, Litwin handluje narkotykami na większą skalę, Polak kradnie, Chorwat gwałci. Nie chcę stereotypizować, bo nie każdy z reprezentantów tych narodowości taki jest, ale napływ ludzi wpłynął na to jaka jest sytuacja na Islandii.

Dlaczego popularyzacja kultury islandzkiej jest ważna?

Żyjemy w zglobalizowanym świecie i powinniśmy się w jakiś sposób rozumieć. Nie będziemy się rozumieć jeśli nie będziemy znać swoich fundamentów kulturowych, podstaw i tego, co nas kształtuje. Przybliżanie kultury danego kraju temu właśnie służy.

Islandia jest fenomenalnym przykładem tego, jak promować swoją kulturę.

Islandczycy mają świetnie opracowany system wszystkiego co islandzkie: literaturę, film, muzykę, sztuki wizualne, teatr. Co ciekawe – robią to wszystko z budżetu publicznego. Państwo ma świadomośc, że promocja kultury jest równie ważna jak opieka zdrowotna i bezpieczeństwo obywateli.

Czego my, Polacy, możemy nauczyć się od Islanczyków, którzy mieszkają na małej wyspie na końcu Europy i nie czekają na powrót „mesjasza narodów”, wielkiej potęgi Rzeczypospolitej z XVI wieku, do której mamy sentyment?

Procentowo uznanych muzyków islandzkich w stosunku do populacji jest więcej niż polskich! Polska jest w środku Europy, Islandia jest pomiędzy Ameryką a Europą, ichnim Zachodem i Wschodem. My mieliśmy „Złoty wiek”, a oni za czasów Wikingów byli w posiadaniu sporych połaci świata, chociażby odkryli Amerykę. Ale za tym nie tęsknią – mają świadomość, że czas płynie, świat się zmienia i należy funkcjonować w takiej rzeczywistości, jaka jest, a nie czekać aż powstanie Międzymorze. Wiedzą to, o czym śpiewał Młynarski: trzeba robić swoje.