Od samego początku an „Rite of the End” czuć zepsucie. Coś tu się rozkłada, mąci spokój, znika. Muzyka Stefana Wesołowskiego zawsze była bardzo obrazowa, filmowa, ale chyba nigdy dotąd wszystkie kompozycje nie zazębiały się, tworząc tak spójną narracyjnie opowieść. Pierwotnie przygotowana pod wystawę zdjęć Francisa Mesleta, przedstawiającą opuszczone budynki, „Rite of the End” odwołuje do końca, ma bardzo poważny ton, nie tylko w tytule, gdzie nawiązuje do „Święta Wiosny” Strawińskiego. Wiąże się z rytuałem i w nim się zatapia. Już otwierające „Prelude” brzmi jakby było odtwarzane z płyty, która się zacięła. melodia coraz bardziej się zniekształca, psuje. Przypomina mi to „Desintegration Loops” Williama Basińskiego, kiedy nośnik nadgryziony przez ząb czasu, odmawia posłuszeństwa. Ma być poważnie, ale pojawia się usterka i ład znika, nawet jeśli w finale znów pojawi się na chwilę. Niepokój pozostaje. „Frame” snuje bardziej nastrojową melodię, zapętloną w repetycjach, ale „Rex! Rex!” zahacza o rejony techno, chociaż w bardzo nastrojowy sposób wykorzystując bit jako tło do smyczkowych mgieł, które toną w przestrzeni i otchłani dźwięku.

„Rite of the End” jest jednocześnie mroczne i romantyczne. Zanurzone w nostalgię, ale wybiegające w przeszłość, która nie napawa optymizmem. Wesołowski zbiera różne doświadczenia, budując opowieść gdzieś na pograniczu muzyki post-klasycznej, elektroniki, noise, umiejętnie poruszając się między różnymi estetykami. Swego czasu opowiadał mi, jak wygląda jego proces twórczy – nie zawsze przecież jest tak, że wszystko powstaje specjalnie na dany album. Kolejne utwory to owoc pracy w różnych okresach czasu, z różnym doświadczeniem i w różnych formach. Na „Rite of the End” pod wspólnym mianownikiem zostają ułożone w wyczerpującą opowieść, często rytualnie bazując na repetycjach, czasem pogrążając się w miarowej mantrze, kiedy indziej eksplodując, mącąc podskórny spokój, który wciąż jest podszyty niepewnością.

Bo jak odczytać najsmutniejszy a płycie „Seven Maidens”, który tli się w oddali, kiedy na pierwszy plan wysuwają się partie fortepianu czy następujacy po nim, rospryskujący się „Hoarfrost II”, którzy ginie w odmęcie zniszczenia i muzycznego noise. To płyta krótka, ale treściwa, filmowa ale jednocześnie wyrazista i nie popadająca w ckliwość. Bardzo wciągająca.

Stefan Wesołowski, Rite of the End, Ici d’ailleurs 2017.