– W Gdyni wszystko powstawało „na naszych oczach”. Mieszkańcy mają poczucie, że sami zbudowali miasto albo robili to ich ojcowie, stryjowie, babki, ciotki i tak dalej. Ważne są kwestie własnościowe – kamienica należała przed wojną do kogoś konkretnego i pamięć o tym trwała także w czasach komunizmu. W Gdańsku nie wytworzył się podobny etos, bo nie było tej ciągłości i świadomości własności prywatnej. Czym innym jest powiedzieć „tu mój dziadek miał przed wojną aptekę”, a czym innym „tu mój dziadek pracował w aptece jako sprzedawca w latach sześćdziesiątych”. Ale przecież to, co stało się z Gdańskiem po wojnie, jest powodem do dumy. Gdyby nie ciężka praca wielu ludzi, byłoby to zupełnie inne miasto – opowiada Jacek Friedrich*, historyk, dyrektor Muzeum Miasta Gdyni.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Pana przodkowie są z Pomorza?

JACEK FRIEDRICH: Moi dziadkowie ze strony mamy pochodzili z Kujaw, a ze strony ojca ze Lwowa. To zresztą jest typowe dla Trójmiasta – prawie każdy jest przyjezdny. Nawet jeśli ktoś jest z Gdyni to różnica jest taka, że – jeśli nie jesteś z jakiejś zasiedziałej tu od pokoleń kaszubskiej rodziny – też jesteś przyjezdny, tylko o jedną generację wcześniej, bo twoi dziadkowie przyjechali tu w latach dwudziestych, a nie czterdziestych jak w przypadku Gdańska.

Trójmiejska specyfika.

W moim pokoleniu mało kto może powiedzieć, że ma wszystkich dziadków z Gdańska. W Gdyni to już bardziej prawdopodobne, bo ten proces zaczął się tu wcześniej.

Mieszka pan w Gdyni, ale przedtem mieszkał w Gdańsku, a wychował się w Sopocie. Dlaczego tak?

Odwołam się tu do rodzinnych anegdot. Pierwsza jest związana z moim ojcem, który jakieś czterdzieści lat temu szukał w Trójmieście działki pod budowę domu. W końcu znalazł odpowiednią w Małym Kacku, blisko pętli trolejbusowej i kultowego baru „Orlik” (śmiech). To był wtedy koniec świata. „Gdzie ty nas chcesz zabrać, nie mogłeś poszukać czegoś we Wrzeszczu czy w Oliwie?” pytała moja matka, na co ojciec odparł „Alicja, Gdynia to jednak zawsze jest Polska”. A przecież nigdy tu nie mieszkał, nie miał żadnych związków emocjonalnych z tym miastem. Rodzina była ze Lwowa, więc może to był jakiś kompleks wygnańczy, żeby znów nie stracić ziemi, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych, kiedy sprawy graniczne nie były jeszcze unormowane. O Gdyni można było spokojnie myśleć, że to Polska i nikt tego nie zakwestionuje.

Druga anegdota wiąże się z moją żoną, która jest sopocianką wychowaną w przedwojennej sopockiej kamienicy. Mimo to zawsze mówi z niesmakiem: w Sopocie są te wszystkie smętne poniemieckie kamienice, a w Gdyni to ja po prostu oddycham (śmiech).

Gdynia bardziej polska, a Gdańsk… niemiecki czy wielokulturowy?

Wielokulturowość Gdańska to mit. Pod względem kultury, języka Gdańsk był niemiecki nawet wtedy, gdy należał do Polski, z kolei dziś jest po prostu polski. Ale oczywiście to dziedzictwo niemieckiego Gdańska, zwłaszcza z XIX, czy z początków XX wieku jest wciąż czytelne, te wszystkie ceglane gmachy, które spotykamy tam na każdym kroku. Gdynia jest polska, nowoczesna i przestronna. To coś, co bardzo silnie kształtuje tożsamość tego miasta i jego mieszkańców.

Dawny budynek Miramar na Zamkowej Górze w Sopocie, źródło http://forum.dawnygdansk.pl
Dawny budynek Miramar na Zamkowej Górze w Sopocie. Źródło http://forum.dawnygdansk.pl.

Czy można powiedzieć, że jest się trójmieszczaninem?

Ja z pewnością mogę o sobie tak powiedzieć. Metrykalnie jestem gdańszczaninem, ale to dlatego, że w 1965 roku nie było już w Sopocie oddziału położniczego. Nie uważam, że Gdynia jest gorsza albo lepsza od Gdańska czy Sopotu. Z każdym z tych miast mam wiele związków: emocjonalnych, zawodowych, różnych. W Sopocie byłem chrzczony, spędziłem tam pierwsze lata dzieciństwa, chodziłem do liceum i tam pisałem maturę, tam brałem ślub, mam groby bliskich na tamtejszym cmentarzu i pewnie sam też tam będę kiedyś leżał. W Gdańsku mieszkałem w falowcu, potem na Żabiance, zajmuję się zawodowo historią gdańskiej sztuki i architektury, ale od dwudziestu lat mieszkam w Gdyni, no i teraz tu pracuję. Zresztą jeszcze jako nastolatek, mieszkając w Gdańsku, chodziłem do gdyńskiej szkoły muzycznej przy Szenwalda i na treningi lekkoatletyczne w hali Bałtyku. Nie jestem tylko gdańszczaninem, sopocianinem albo gdynianinem.

Ucieka pan od gdyńsko-gdańskiej rywalizacji?

Wiesław Gruszkowski, nestor trójmiejskiej urbanistyki, powiedział kiedyś, że Gdańsk, Sopot i Gdynia nie muszą konkurować, bo każde z miast jest zupełnie inne – dzięki temu ten organizm jest tak ciekawy.

Mówi się “Wolne Miasto Gdańsk, szybkie miasto Gdynia”.

Mnie ciekawi, jak te miasta wyrażają swoją tożsamość przez architekturę. W ostatnich latach Gdynia bardzo świadomie zaczęła to kształtować: ma poczucie historycznej rangi architektury modernistycznej, wpisano śródmieście do rejestru zabytków, wpisuje się poszczególne zabytki architektury nowoczesnej – ostatnio gmach YMCA – a modernistyczna Gdynia znalazła się na elitarnej liście polskich pomników historii. Coraz więcej nowo powstających budynków prowadzi dialog z tradycją nowoczesnej gdyńskiej architektury i nie są one już tak przypadkowe jak jeszcze 10 czy 15 lat temu, kiedy mało kto myślał o tożsamości przestrzennej i kiedy pojawiały się takie straszne rzeczy jak na przykład Sea Towers.

W Sopocie, niestety, jest pod tym względem wciąż marnie – jak widzę te architektoniczne klabzdry poustawiane na najważniejszych ulicach miasta czy nowy Dom Zdrojowy, który jest katastrofą, robi mi się słabo. Do tego zniszczony już Miramar i zaniedbana okrutnie Alga, która straszy w centrum. Sopot kompletnie nie wykorzystał swego potencjału. Ale z drugiej strony podoba mi się zabudowa w miejscu dawnego dworca, która ma między innymi tę wielką zaletę, że nie wysysa ludzi z centrum, jak to często robią galerie handlowe. Wszystko jest w środku miasta i ciąg od dworca do mola został zachowany.

Tyle, że zarówno w przypadku Gdyni jak i Sopotu, mówimy o stosunkowo młodej architekturze. W Gdańsku bardziej pamięta się o tej sprzed kilku wieków.

Oczywiście, w Gdańsku, tak bogatym w dawną architekturę, sytuacja tego, co wybudowano po wojnie jest niełatwa. Długo było pod tym względem bardzo źle, ale wydaje mi się, że zaczyna być lepiej. Dobrym sygnałem jest przeprowadzony parę lat temu remont Urzędu Miejskiego – miasto odeszło od jakichś dziwacznych pomysłów, które się na początku pojawiały i po prostu odtworzono pierwotny, modernistyczny wygląd budynku z końca lat czterdziestych. To sygnał, że dla historii gdańskiej architektury ważne jest nie tylko to, co powstało w XIV, XVI czy XIX wieku, ale też to, co zbudowano w XX wieku, a nawet już po II wojnie światowej. Warto to włączać w myślenie o mieście.

Testem może być to, co stanie się z budynkiem LOT-u – czy zostanie zachowany, czy w jego miejscu powstanie coś nowego.

Repliki Danziger Hofu na tym miejscu – o czym mówiło się kilkanaście lat temu – sobie nie wyobrażam. Nikt tego nie umie robić, a dotychczasowe próby restytuowania w Gdańsku dziewiętnastowiecznej, wilhelmińskiej architektury były w sensie estetycznym, warsztatowym i materiałowym okrutnie prymitywne. Cieszyłbym się, gdyby przywrócono pierwotny kształt budynku LOT-u, a właściwie pawilonu meblowego, bo taka była jego pierwotna funkcja. Mam do niego sentyment. Projekt Lecha Kadłubowskiego z 1959 roku to wystrzałowa modernistyczna architektura, co widać na zdjęciach z tamtego okresu; budynek był lekki, piękny i przejrzysty. Potem przez całe lata go psuto, zakłócono proporcje, dodano paskudne obramowanie na górze, obrzydliwy kolor. Jestem więc zwolennikiem przywrócenia budynku w jego pierwotnej formie. Mogę sobie jednak wyobrazić także to, że na jego miejscu pojawi się coś nowego. Gdyby tak się miało stać, trzeba jednak dopilnować, żeby to była architektura naprawdę na wysokim poziomie. Najbardziej kraje się serce, gdy burzy się dobre budynki z lat trzydziestych, pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych, a na ich miejsce stawia się banalną, tandetną i bezbarwną deweloperską architekturę.

Co architektura mówi o mieście?

Bardzo dużo. Do tej pory badałem przez ten pryzmat Gdańsk, ale przymierzam się do książki o Gdyni. Coraz bardziej interesuje mnie jak budowano jej obraz, wykorzystując środki wizualne: właśnie architekturę, ale także plakaty, fotografię, ilustrowane publikacje prasowe, pocztówki. W pewnej mierze opisał to już profesor Andrzej Szczerski, w mniejszym stopniu zajmowała się tym profesor Maria Jolanta Sołtysik, której prace – fundamentalne dla przywrócenia Gdyni świadomości architektury nowoczesnej – w ściślejszym sensie dotyczą historii architektury. Ja bym chciał wejść głębiej w to, co można by nazwać ikonosferą miasta.

Dom Meblowy od strony Targu Węglowego, zbudowany w 1961 roku według projektu Lecha Kadłubowskiego, obecnie budynek LOT, źródło http://www.skyscrapercity.com
Dom Meblowy od strony Targu Węglowego, zbudowany w 1961 roku według projektu Lecha Kadłubowskiego, obecnie budynek LOT. Źródło http://www.skyscrapercity.com.

W dyskursie o Gdańsku dominuje temat miasta przed wojną, jego romantyczny mit. To, co wydarzyło się po wojnie – najnowsza historia – niewielu interesuje.

To tendencja, którą może i rozumiem, ale której nie podzielam. Rozumiem o tyle, że w Polsce Ludowej dominowała propaganda polskiego Gdańska, to osławione:  „byliśmy jesteśmy będziemy”; niemieckie wątki były pomijane albo falsyfikowane. Dopiero od lat osiemdziesiątych gdańskie środowisko intelektualne zaczęło odkopywać niemieckie ślady, tu oczywiście fundamentalny był wpływ Güntera Grassa. Pojawiły się książki Pawła Huelle czy Stefana Chwina, potem cykl albumów „Był sobie Gdańsk” zainicjowany przez Donalda Tuska. To było ważne i potrzebne, ale uboczny skutek był taki, że wielu gdańszczan zaczęło rozpamiętywać Gdańsk dziewiętnastowieczny, wilhelmiński, całkowicie tracąc z pola widzenia okres powojenny. A przecież ogromna część miasta została zbudowana po 1945 roku! Masa ludzi mieszka w falowcach, na Przymorzu, na Morenie, Zaspie albo pracuje w zakładach, które powstały po wojnie lub zostały wówczas zasadniczo przebudowane. Jeździmy po drogach, które w połowie lat czterdziestych wcale nie wyglądały tak, jak dziś. Tymczasem nawet powojenna odbudowa Głównego Miasta, która jest zjawiskiem zupełnie nadzwyczajnym, nie budzi chyba większych emocji dzisiejszych gdańszczan, a przez takich autorów jak Paweł Huelle czy Donald Tusk była nawet mocno krytykowana.

Dlaczego tak się stało?

W ten sposób odreagowano tę PRL-owską, prymitywną propagandę polskości Gdańska. Było to zrozumiałe, zdrowe i owocne, jednocześnie okazało się pewnym obciążeniem, które przeszkadzało w postawieniu kolejnego kroku, którym powinno stać się zintegrowanie z gdańską tożsamością tego, czego dokonaliśmy tutaj my, Polacy, przybysze ze wszystkich stron, po 1945 roku. Tym Gdańsk różni się od Gdyni, która założycielski mit buduje na przybyszach ze wszystkich stron: Kaszubów, ludzi z Poznańskiego, Kujaw, Kielecczyzny, Łodzi, Wilna – oni wszyscy ją budowali i jednocześnie tworzyli nową wspólnotę gdynian. Tam ludzie mają poczucie, że wszystko tu zostało stworzone ich własnymi rękoma, albo rękoma ich rodziców czy dziadków. W Gdańsku niekoniecznie. W Gdańsku łatwo poddać się myśli, że przyszliśmy na gotowe. To było miasto silnie ukształtowane tożsamościowo, historycznie i architektonicznie, niezależnie od tego czy mówiło się, że jest polski, niemiecki czy wielokulturowy. Wielu gdańszczan żyje do dziś w domach budowanych „za Niemca”. To z pewnością wpływa na lokalną tożsamość.

Maria Dąbrowska porównała Gdynię do Ameryki. Może warto pokusić się o tutejszy odpowiednik książki “Deliryczny Nowy Jork”? Ameryka szybko się rozwinęła, Gdynia też.

Ta analogia często pojawiała się w relacjach międzywojennych. W Gdyni, tak jak w dziewiętnastowiecznej Ameryce, wszystko powstawało „na naszych oczach”. W takiej sytuacji łatwo uruchamia się duma, bo ludzie pamiętają kontrast – nie było nic, albo prawie nic, a teraz – proszę! Kiedyś była tu mała uliczka, a w ciągu 10 lat powstało nowoczesne miasto. Łatwo się z tym utożsamić. Mieszkańcy mają poczucie, że sami zbudowali miasto albo robili to ich ojcowie, stryjowie, babki, ciotki i tak dalej. To kapitalne. A poza tym ważne są kwestie własnościowe – kamienica należała przed wojną do kogoś konkretnego i pamięć o tym trwała także w czasach komunizmu. W Gdańsku nie wytworzył się podobny etos, bo nie było tej ciągłości i świadomości własności prywatnej. Czym innym jest powiedzieć „tu mój dziadek miał przed wojną aptekę”, a czym innym „tu mój dziadek pracował w aptece jako sprzedawca w latach sześćdziesiątych”. To inny stopień utożsamienia. Ale przecież to, co stało się z Gdańskiem po wojnie, jest powodem do dumy. Gdyby nie ciężka praca wielu ludzi, byłoby to zupełnie inne miasto.

Ale nie został postawiony na nowo, tylko odwołano się do jego architektonicznej historii.

Słowo często potrafi zmieniać rzeczywistość. Można powiedzieć, że Gdańsk został odbudowany fałszywie, błędnie, niepoprawnie i nie odtwarza miasta przedwojennego. Ale równie dobrze można powiedzieć też, że miasto nie mogło zostać odbudowane tak jak przed wojną, bo z wielu względów było to niemożliwe. Odbudowano je tak, że powstało zupełnie inne i nowe miasto, równocześnie zachowując pewne bardzo istotne walory miasta historycznego. Oba stwierdzenia są zgodne z rzeczywistością, właściwie nawet mówią to samo, ale pierwsze budzi emocje negatywne, a drugie jest o wiele bardziej budujące, daje szansę na głębsze utożsamienie się z własną historią, a przez to również na lepsze działanie w przyszłości. Tożsamość budujemy w znacznej mierze słowami.

W Gdańsku mamy także wspomniany LOT, budynek NOT-u czy falowce.

Ale ich nie doceniamy. Przez długie lata na przykład wieszano psy na falowcach, a co gorsza – także na ich mieszkańcach. Było to takie wmawianie ludziom: „mieszkacie w blokowisku, więc jesteście gorsi”. Bardzo mnie to drażniło, także jako historyka, bo ci, którzy tak mówili najwyraźniej nie rozumieli historycznych uwarunkowań całej tej sytuacji.

Pomnik Braterstwa Polsko-Radzieckiego, zwany przez gdynian "Nataszą" znajdował się na Skwerze Kościuszki od 1953 do 1990 roku. Obecnie znajduje się on na Cmentarzu Obrońców Wybrzeża w Gdyni-Redłowie. Źródło: http://www.gdynia.info.pl/historia/z33.html
Pomnik Braterstwa Polsko-Radzieckiego, zwany przez gdynian „Nataszą” znajdował się na Skwerze Kościuszki od 1953 do 1990 roku. Obecnie znajduje się on na Cmentarzu Obrońców Wybrzeża w Gdyni-Redłowie. Źródło: http://www.gdynia.info.pl.

Dzisiaj wiele osób nie może zrozumieć, dlaczego ludzie w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych woleli mieszkanie w bloku, a nie w stylowej kamienicy ocalałej po wojnie.

Bo nie bierze się pod uwagę skąd ci ludzie przyjechali i jak wcześniej mieszkali. Ci, którzy wprowadzili się do falowców, nie byli wcześniej właścicielami dworów z parkiem, ale często mieszkali na wsiach, albo na obrzeżach naszej metropolii: na Grabówku, gdyńskim Meksyku i Pekinie albo w suterenach, akademikach, czy w hotelach robotniczych. Nawet jeśli mieszkali w tej „stylowej kamienicy”, to najczęściej w mieszkaniu, w którym po wojnie zamiast jednej rodziny ulokowano dwie, trzy, a czasem i cztery. Dla nich 30-40 metrowe mieszkanie w falowcu z centralnym ogrzewaniem, bieżącą ciepłą wodą i windą było czymś bardzo komfortowym. Mierzenie tego pięćdziesiąt lat później miarą naszych dzisiejszych aspiracji jest nie tylko niesprawiedliwe, ale i niemądre. To powoduje skrajnie negatywną ocenę i wpychanie dzisiejszych mieszkańców bloków w jakąś niezbyt miłą szufladkę. Tymczasem, moim zdaniem, warto spokojnie i uczciwie pokazać skąd wzięły się falowce, czy w ogóle powojenne osiedla, jakie są ich wady i zalety.

Gdańsk przedwojenny chwalimy a o powojennym zapominamy.

Tego brakuje, nie potrafimy zintegrować naszego dziedzictwa po 1945 roku z naszą tożsamością. Mam wrażenie, że w Gdańsku rzeczywistość przez wiele lat była opisywana nierzetelnie, a przez to jej rozeznanie było fałszywe – wyidealizowane i jednostronne. Między innymi dlatego ogromna część naszego dziedzictwa nie została zintegrowana, a przeciwnie – zmarginalizowana jako coś wstydliwego i niechcianego. Nie myśli się za bardzo o tym, jak można by to „niechciane dziedzictwo” wykorzystać społecznie. Są przecież tożsamości dzielnicowe, tyle że rzadko myśli się o nich w kontekście nowych dzielnic.

Prędzej we Wrzeszczu, Oliwie albo na Dolnym Mieście, starych miejscach.

Łatwiej zbudować tożsamość wokół czegoś co jest stare, ma patynę. Może to i naturalne, na pewno łatwiejsze. Ale może wyzwaniem byłaby próba zbudowania lokalnej tożsamości wokół idei nowoczesnych?

Temu służy Muzeum Miasta Gdyni? Muzeum kojarzy się z czymś co ma relatywnie długą historię.

Historia to continuum. To, co było wczoraj, już jest historią. Ale oczywiście w tym continuum funkcjonują także pewne wyrazistsze cezury, które sprawiają, że coś staje się przeszłością albo – w wypadku dóbr materialnych, architektury – zabytkiem. Zmienia się siatka odniesień i pojęć. Taką datą jest rok 1989. Do tego momentu komunizm był naszą współczesnością, ale teraz wszystko, to co pochodzi z tamtych czasów jest już historyczne. Wcześniej taką wyraźną historyczna cezurą była II Wojna Światowa. Do dziś ludzie, którzy urodzili się już długo po wojnie, używają określeń „przedwojenny” czy „przed wojną”. Także Gdynia bardzo wyraźnie swoje dzieje sytuuje najpierw w świecie przedwojennym, kiedy powstawała, potem w czasie wojny, która dla miasta była katastrofą i wreszcie w świecie powojennym, w okresie komunizmu, kiedy znów się rozwijała, ale nie była już pupilem, tak jak to było przed wojną. Rosły porty w Gdańsku i w Szczecinie, pozycja Gdyni siłą rzeczy się zmieniała. Przed wojną w świadomości Polaków Gdynia była skarbem, beniaminkiem, ukochanym dzieckiem w rodzinie. Potem to się zmieniło.

Dlatego historyczna część wystawy kończy się na demontażu „Nataszy”, Pomnika Braterstwa Polsko-Radzieckiego, postawionego na Skwerze Kościuszki, który nastąpił 22 lipca 1990 roku?

Nie idziemy dalej, bo 1990 rok to nowy początek, pierwsze wolne wybory samorządowe. Wtedy zaczyna się Gdynia współczesna i o tym nie opowiadamy. Oczywiście to też już jest historia – Franciszka Cegielska dla Gdyni jest postacią historyczną, ale jednocześnie jest częścią współczesności, bo jej współpracownicy do dziś władają Gdynią, jej idee są kontynuowane. Ale jest druga część wystawy, w której idee i mity gdyńskie prowadzone są niekoniecznie w historyczny sposób. Próbujemy więc łączyć perspektywę ściślej historyczną z tym, co w Gdyni trwa do dziś. Dla mnie, jako historyka sztuki, bardzo ciekawe jest także to, jak warstwa wizualna miasta odzwierciedla jego burzliwą historię. Jak historia odbijała się w architekturze, w sztukach wizualnych, jakie pomniki powstawały, a jakie nie powstawały. Pokazujemy na przykład projekt nigdy niezrealizowanego, zakamuflowanego pomnika ofiar Grudnia ’70 autorstwa Ryszarda Semki, czy folię poligraficzną, z której drukowano słynny plakat Krystyny Janiszewskiej poświęcony Grudniowi 1970.

"Grudzień 1970", plakat Krystyny Janiszewskiej.
„Grudzień 1970”, plakat Krystyny Janiszewskiej.

Po 1989 roku pojawiają się w mieście kolejne elementy układanki.

Interesuje mnie jak to, co widzialne – sztuka, architektura, malarstwo, grafika czy metaloplastyka (to właśnie przypadek pomnika Semki) – buduje tę całość, która cały czas się przekształca. Każdy z nas coś dodaje i po latach dopełnia się obraz. Taką żywą materią jest także historia: nieznany dotąd dokument albo odnaleziony gdzieś zabytkowy przedmiot może zmienić nasze wyobrażenie na temat historii – układanka się dopełnia, a czasem przekształca. Należy w rzetelny sposób prezentować i objaśniać rzeczywistość, bo na sfalsyfikowanym obrazie nie można zbudować mądrych rozwiązań dla dnia dzisiejszego. Wracając do naszych falowców: to nie raj na ziemi, ale to także nie jest śmietnik. Na żadnej z tych fałszywych wizji nie da się zbudować czegoś sensownego.

W Gdyni te elementy tworzą też mieszkańcy przez swoją działalność oddolną jak Mini Muzeum „Bankowiec” czy Traffic Design.

Albo Gdyński Szlak Modernizmu. Ale w Gdańsku też działają: są Lokalni Przewodnicy i Przewodniczki, w stoczni działała Subiektywna Linia Autobusowa, jest Cyfrowe Archiwum Wrzeszcza Katarzyny i Jakuba Szczepańskich. Zawsze ogromnie mnie cieszy, kiedy w Polsce, która jest tak strasznie partyjnie posiekana, ludzie o różnych poglądach potrafią robić coś sensownego, nie patrząc czy jesteś z lewa czy z prawa. Jednoczy nas miasto lub dzielnica, bo będziemy tu żyli przez kilkadziesiąt lat, więc chcemy zrobić dla tej naszej wspólnej przestrzeni coś sensownego i zadbać o jej tożsamość.

[white_box] *Jacek Friedrich – historyk sztuki, nauczyciel akademicki, popularyzator wiedzy. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 1990 roku pracuje w Zakładzie (obecnie Instytucie) Historii Sztuki UG, w latach 1990–2010 wykładał historię sztuki na gdańskiej ASP. Od 2013 roku dyrektor Muzeum Miasta Gdyni.Jego zainteresowania badawcze obejmują dzieje architektury nowoczesnej ze szczególnym uwzględnieniem okresu po 1945 r.; dzieje ochrony zabytków; nowożytną i nowoczesną architekturę gdańską; związki pomiędzy kulturą wizualną a ideologiami w XIX i XX w., a także ilustrację książkową w Polsce po 1945 roku. Autor licznych tekstów naukowych i popularnonaukowych. Autor kilku książek, między innymi: Gdańskie zabytki architektury do końca XVIII wieku, (1995, 1997) i Odbudowa Głównego Miasta w Gdańsku w latach 1945–1960 (2015). Pomysłodawca i współautor wystawy: Niechciane dziedzictwo. Różne oblicza architektury nowoczesnej w Gdańsku i Sopocie (2005). Autor przewodnika dla dzieci Gdańsk dla młodych podróżników (2005). Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi za ratowanie zabytków podczas pożaru w kościele św. Katarzyny w Gdańsku. Niedługo ukaże się jego książka Walka obrazów. Przedstawienia wobec idei w Wolnym Mieście Gdańsku. [/white_box]