Pamiętam jak w 2012 roku Popsysze zagrali bodajże pierwszy koncert zaraz po wydaniu swojej drugiej płyty, na tarasie Casino Dinner, ulokowanej w śródmieściu gdańskiej burgerowni, w trochę absurdalnym otoczeniu, pośród stolików, jedzenia i w środku upalnego. Coś dziwnego i nietypowego było w tym występie, zwłaszcza wtedy, kiedy okazało się, że gdańskie trio nie odgrywa z płyty swoich piosenek „po prostu”, ale zupełnie inaczej czuje je na koncercie, szaleje, improwizuje i daje się ponieść. Kolejne ich koncerty coraz lepiej to podkreślały i tylko czekać było na następne płyty.

„Kopalino” zostało nagrane w domku na Kaszubach, podczas kilkudniowej sesji i mnie jako osobę, która piosenki zespołu lubi bardzo, ale jednocześnie pociąga ich szaleństwo, pochłonęła od razu. Zespół bardzo często poza tę formę wychodzi, otwiera się, odbiega od wątków, ale cały czas trzyma wszystko w ryzach. Dużo tu utworów instrumentalnych i całych fragmentów bez wokalu, ale jest także miejsce na wplatanie między instrumentalne trio bas-gitara-perkusja dodatkowych instrumentów i dźwięków. Tak jakby poza metropolią można było więcej albo nawet można było być bardziej frywolnym, nie oglądać się na przepisy, zasady tylko dać się ponieść chwili. „Kopalino” lawiruje między swobodnymi, rozedrganymi melodiami chociaż z niekoniecznie z tekstami w jasnych barwach („Jądro Ciemności”), mknie szybko po ulicach („Linia numer 8”) albo zawadiacko zaskakuje („Wieje Wiatr” z tekstem „w kaszubskim lesie” w końcu Kopalino to miejscowość na Kaszubach!). Nie mam wątpliwości, że to najlepsza płyta tego zespołu. Odkrywa jego nowe talenty, jest nagrana na luzie, dominuje na niej swoboda i różnorodność. Jednocześnie Popsysze spinają klamrą swoje pomysły na piosenki i potrafią przenieść na płytę koncertową energię. No to czekam na spotkanie w wersji live.

Popsysze, Kopalino, Nasiono, 2017.

Jakub Knera