– Zawsze w mieście mamy sacrum – ważne przestrzenie jak kościoły, historyczne centrum, muzea i budynki reprezentacyjne – i profanum – miejsca codziennego użytku, zamieszkania, które już takie fajne być nie muszą. Powinniśmy zmienić nasza perspektywę i przesunąć ją na celebrowanie przeciętnych przestrzeni i naszej codzienności, bo w niej spędzamy większość czasu. Przeciętność nie oznacza, ze coś jest zaprojektowane źle i nie powinniśmy tego zmieniać. Jest dokładnie na odwrót – należy skupić większość naszej uwagi na przestrzeniach codziennych i przeciętnych dlatego, że właśnie one są najważniejsze. Wcale nie mają być mizerne i źle zaprojektowane, ale dobrze zaprojektowane i spełniające swoją przeciętną funkcję, jaką jest codzienne życie – opowiada Piotr Czyż*, architekt i filozof, współtwórca Inicjatywy Miasto.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Z wykształcenia jesteś architektem i filozofem. Co było najpierw?

PIOTR CZYŻ: Architektura, ale filozofia zawsze mnie interesowała i czytałem bardzo dużo książek z tej dziedziny. W trakcie studiów na politechnice mieliśmy zajęcia z filozofii – przyniosłem pracę na zaliczenie, a mój wykładowca wysłał mnie, żebym studiował ten kierunek. Przyjęli mnie od razu na drugi rok i skończyłem go w trzy lata, wcześniej niż architekturę.

Skąd wzięły się te zainteresowania? Czy filozofia jest dla każdego?

Filozofia to rozwiązywanie problemów. Każdy spotyka się z problemami filozoficznymi, tylko że do radzenia sobie z tymi codziennymi rzadko potrzeba filozofa. Ale w momencie, kiedy spotykamy się z konfliktowymi perspektywami dotyczącymi naszej cywilizacji czy społeczeństwa – z czym mamy do czynienia współcześnie – już tak.

Architektura jest z tym bardzo mocno powiązana – jako architekci czyli ludzie, którzy mają decydować o przyszłości naszego środowiska, mamy do czynienia z decyzjami iście filozoficznymi. W którą stronę iść – na przykład odnośnie surowców naturalnych – ograniczenia swoich potrzeb czy starać się realizować swoje potrzeby i zużywać więcej materiałów? Czy iść w stronę funkcjonalności naszego codziennego życia i żyć w wielkim technicznym supermarkecie czy raczej w rozdrobnionym świecie, w którym usługi są mniejsze i wszystko się miesza? Po jednej i drugiej stronie są zyski i zagrożenia. Ten mariaż architektury i filozofii bardzo mi się podoba, ale przede wszystkim jest realny. Bo to są problemy z którymi na co dzień się borykamy.

Jakie to sprawy?

Jak kształtować przyszłość? Jak rozwijać przestrzenie publiczne? Jak podejść do bezpieczeństwa, wolności, potrzeb estetycznych? Czy w imię rozwoju bądź ładu przestrzennego możemy ograniczyć wolność jednostki? Nawet kwestia zwyczajnej ławki jest istotna: czy powinny być wszędzie czy jednak nie, bo siedzą tam pijacy? Tych decyzji do podjęcia jest mnóstwo i widać je na każdym kroku.

Czy to nie tak, że filozof-humanista unosi się w chmurach, a architekt jest matematykiem-realistą, twardo stąpającym po ziemi?

Filozofia na początku XX wieku była postrzegana za naukę ścisłą. Jest nawet słynna książka Edmunda Husserla z 1910 roku pod tytułem „Filozofia jako nauka ścisła”. Pewien błąd wizerunku filozofii to postrzeganie jej jako gdybanie o tym, co robić w swoim życiu. A jest na odwrót – ma wiele dziedzin, które są bardzo naukowe. Z kolei architektura wydaje mi się bardziej humanistyczna, pyta w którą stronę chcemy rozwijać nasze środowisko, a ta techniczna strona to jedynie narzędzia, które mówią jak to zrobić, wybudować i ułożyć.

Czy potrafisz, przy patrzeniu na miasto, oddzielić perspektywę architekta od filozofa?

Zupełnie nie i uważam, że w ogóle nie powinno się od tej strony patrzeć. Jedyne co może być bardziej architektoniczne i bardziej filozoficzne to dwa zagadnienia. Jedno, czysto estetyczne, które mówi o tym jak wyglądają budynki, jak mieszczą się w pewnych trendach. Natomiast filozofia analizuje miasto pod względem społecznym bądź kulturowym. Architektowi teoria poznania nie jest do niczego potrzebna, ale zagadnienia kluczowe dla filozofii i architektury są bardzo zbliżone: co robić z przyszłością, jak ją kształtować, co robić z przeszłością – dbać o nią czy ją ignorować? To wszystko pytania filozoficzne.

Piknik w Parku Świętopełka, 2015
Piknik w Parku Świętopełka, 2015

Jak przez ten pryzmat patrzysz na współczesne miasta i Gdańsk na ich tle?

Wydaje mi się, że w tej chwili mamy do czynienia z ideologicznym sporem. Dwa podstawowe stronnictwa czy wręcz pokolenia, które ze sobą walczą to ludzie w samochodach, którzy chcą szybko dostać się do celu i oczekują, żeby miasta były temu podporządkowane oraz ci, którzy z nich wysiedli, wiedzą, że samochody są dobre ale wolą jeździć na rowerze, nie robią zakupów wyłącznie w wielkich supermarketach, a wielkie instytucje nie są ich zdaniem koniecznością. Ten konflikt – w Gdańsku bardzo wyraźny – pokazuje, że to młodsze pokolenie póki co przegrywa. Ale rośnie w siłę – popatrz nawet na ulicę Wajdeloty, na której właśnie siedzimy. Co prawda trzeba było 10-15 lat dyskusji i planów, ale ta przestrzeń się zmienia.

Ten ideologiczny spór ma jeszcze dodatkowe aspekty. Jeden z nich jest historyczny – czy współczesne historyczne części miasta kształtować w sposób konserwatywny i tradycjonalistyczny, odbudowując historyczną tkankę, czy może powinniśmy dać sobie z tym spokój i pozwolić miastu się rozwijać, współżyjąc z historią ale będąc współczesnymi. Kolejne czynniki to kwestie społeczne – wokół jakich wartości integrować społeczeństwo i czemu ma służyć tożsamość historyczna. Rozumiana nie przez bycie Polakami czy Gdańszczanami, ale tego czy identyfikujemy się z ulicą Długą – bo to już jest dyskusyjne. Czy ta tożsamość powinna być budowana wokół historii rozumianej jako scenografia, skansen, w którym oglądamy stare budynki, idziemy do kościoła czy powinniśmy bardziej kształtować – to mnie interesuje i staram się tym zawodowo zajmować – tożsamość miejską na zasadzie interakcji, przestrzeni publicznych, żeby ludzie mogli nimi pieszo chodzić, żeby były w nich atrakcje i na tym się skupiać. To walka modernistów – technologii, wielkich ulic i skuteczności – z postmodernistami – delikatnością, rozdrobnieniem, oraz na innej płaszczyźnie konflikt między tożsamością historyczną a lokalną. Jest takie hasło, które mocno na mnie wpłynęło: „routes instead of roots” – powinniśmy skupić się na połączeniach miedzy różnymi społecznościami, a nie na korzeniach rozumianych jako dziedzictwo historyczne.

Mamy zapomnieć o tożsamości?

Nie zapomnieć, ale ona nie powinna hamować naszego naturalnego społecznego rozwoju, co się bardzo często zdarza. Gdy dyskutujemy o historycznym mieście to jest dla nas tylko tworem estetycznym, a nie żywym organizmem społecznym, w którym ludzie mieszkają, pracują, bawią się. Tak jest bardzo często – w Gdańsku w historycznym śródmieściu mamy odrobinę usług, a większość to scenografia i puste budynki. Jezuita Michel de Certeau napisał, że „dbając o stare budynki, nie dbamy o starych ludzi”. To metafora, ale ma głęboki sens również dosłownie. Co tym bardziej niepokoi. Bo przecież w starych budynkach mieszkają starzy ludzie, którym zabraniamy żyć w dobrych warunkach, nie pozwalając ich ocieplić. Wiadomo, że oblepienie styropianem nie jest rozwiązaniem, ale chodzi o poprawę warunków życia, której odmawiamy ze względu na tożsamość historyczną.

Może powinniśmy z tożsamości historycznej zejść do budowania tożsamości miejsca?

Zdecydowanie. Ta nowa tożsamość powstaje na zupełnie innym gruncie – funkcji, która się rozwija w mieście i połączeń między funkcjami: knajpy, baru, sklepu ze starociami. Przez to ma ona odmienny charakter – tożsamość lokalna nie kojarzy się z wyglądem, ale zachowaniem, miejscami, interakcją. To będzie coraz istotniejsze, chciałbym żeby tak było w przyszłości.

Łatwo jest w Gdańsku tworzyć tę nową tożsamość?

Coraz łatwiej, chociaż wciąż trudno. Nowe władze miasta czy Zarząd Dróg i Zieleni umożliwiają takie działanie na rzecz integracji ludzi organizacjom społecznym jak Inicjatywa Miasto, Forum Rozwoju Aglomeracji Gdańskiej czy Instytut Kultury Miejskiej. To działanie widoczne, ale nie jest go wiele. Sporą przeszkodą, z którą mamy do czynienia wszyscy, to prawo i procedury, do których musimy się odnosić i nimi posługiwać – są bardzo skomplikowane i nie sprzyjają miękkim działaniom społecznym. Nawet jak organizujemy piknik to musimy wypełnić mnóstwo papierów, żeby postawić stolik, krzesła i puścić muzykę. Chociaż nam jest już łatwiej bo wytworzył się jakiś precedens, ścieżka współpracy z miastem i to powstaje coraz łatwiej.

Skwer za Murami obok Teatru Szekspirowskiego, fot. Lucyna Kolendo.
Skwer za Murami obok Teatru Szekspirowskiego, fot. Lucyna Kolendo.

Powiązałbyś to ze wzrostem aktywności ruchów miejskich? Ludzie coraz bardziej myślą o swoim mieście.

Mówi się, że nasze pokolenie – ludzi wieku od 25 do 40 lat – jest pokoleniem zaangażowania społecznego. Jest ono na nowo widoczne, współcześnie rośnie w bardzo wielu obszarach – nie tylko w architekturze, ale w kulturze jedzenia, odpowiedzialnym robieniu zakupów, rolnictwie, transporcie czy technologii cyfrowej. To wskazuje na to, że nasze pokolenie chce samo coś robić i dać coś od siebie. Być może nasz kraj stał się na tyle bogaty, że nie musimy tylko i wyłącznie przeżyć.

Widzisz to zaangażowanie u swoich studentów?

Wykładam na architekturze na PG percepcję przestrzeni, filozofię i estetykę a na ASP historię filozofii. Poruszam problemy, o których teraz rozmawiamy. Bolączką filozofii jest to, że większość studentów uczy się jej jako historii filozofii, a przecież prawie nikogo to nie obchodzi. Może garstka osób jest tym zainteresowana, ale większość nie. Staram się mówić o problemach zawodowych architektów, które dotykają problemów filozoficznych – to angażuje studentów, a wynikające z tego dyskusje są często bardzo żywe. Podczas zajęć mamy opcję konserwatywną, liberalną, ultraliberalną, lewicową bądź modernistyczną i postmodernistyczną. Staram się utożsamiać wypowiedzi studentów z ich poglądami, by wiedzieli jaką przyjmują perspektywę – na rzeczywistość, społeczeństwo i miasto.

Czy to nie tak, że ten postępowy nurt – mimo że, jak powiedziałeś, przegrywa – próbuje swoją wizję narzucić? Chociażby przez budowanie wizerunku nowych dzielnic i konieczność godzenia się starszych mieszkańców na nowego charakteru ulic, jak tu na Wajdeloty.

Pytanie, które powinniśmy sobie zadać: czy to nowa rzeczywistość czy powrót do normalności życia w mieście? Najpierw sobie, a potem społeczności. Wydaje mi się, że to drugie. Ulica Wajdeloty to centrum miasta i w niej oczekiwałoby się aktywności miejskiej. Inaczej takie miejsca są puste i niebezpieczne jak to kiedyś bywało. W centrum miasta są knajpy, ludzie się bawią, żyją i cieszą, potrzeba nam przestrzeni, żeby wspólnie żyć.

A kwestia uszczęśliwiania ludzi na siłę to coś co było zawsze – jak powstawały tory kolejowe, ludzie protestowali, że niszczymy krajobraz. Takie konflikty były i będą – pytanie czy działamy odpowiedzialnie, czy robimy coś dla realizacji własnych ambicji czy dla ludzi. Laozi dwa i pół tysiąca lat temu powiedział, że kamienny most nad rzeką jest dewastacją krajobrazu.

Na razie mówimy dużo o teorii, ale jesteś też praktykiem. Mam na myśli nie tylko projektowanie, ale aktywizowanie się społeczne i działanie w mieście z Inicjatywą Miasto. Kiedy to się zaczęło?

Cztery czy pięć lat temu uczestniczyłem w projekcie partycypacyjnym jako uczestnik a nie organizator – rozmawialiśmy, pogadaliśmy, że „tak powinno być”, projekt zamknięto i nic się nie zdarzyło. Więc razem z przyjaciółmi – również projektantami – stwierdziliśmy, że może powinniśmy stworzyć taką organizację, która będzie w stanie udzielić gwarancji uczestnikom konsultacji czy działań społecznych, że coś w przestrzeni się wydarzy. To rozgoryczenie jałowością konsultacji było startem.

Na początku chcieliśmy – trochę naiwnie – stworzyć coś na kształt przedsiębiorstwa, które dostawałaby dofinansowanie od firm prywatnych w celu działania w przestrzeni publicznej. Po kilku próbach okazało się, że nikt nie był tym zainteresowany, więc zaczęliśmy współpracować z organizacjami społecznymi i pozarządowymi, ale też miastem. Ale obecnie podmioty komercyjne faktycznie zainteresowały się tym, co robimy i chcą z nami współpracować – wchodzić w przestrzeń publiczną, wkładać w nią pieniądze i zaangażowanie, po to by ta przestrzeń się poprawiała.

Narracje 2014, fot. Bogna Kociumbas
Narracje 2014, fot. Bogna Kociumbas

Jaka jest wasza metoda działania? Zabłysnęliście dzięki działaniom na festiwalu Narracje przy ulicy Wassowskiego i w Parku Świętopełka w centrum Gdańska. Tworzycie miejsca, dzięki którym ludzie pojawiają się tam, gdzie na co dzień ich nie ma. Wypełniacie luki w mieście.

Dokładnie tak. Na Narracje wybraliśmy celowo właśnie taką przestrzeń, która nie wyglądała najlepiej, było tam pełno śmieci, ale miała w sobie coś, jakąś wartość, która sprawiła, że ludzie się tam pojawią. W tym przypadku pretekstem był sam festiwal, który pozwolił się temu potencjałowi zrealizować. W przypadku Świętopełka zauważyliśmy, że to miejsce naprawdę mogłoby przyciągać ludzi, gdyby tylko odrobinę je zmienić, bardzo niewielkim kosztem. Oczywiście nie robimy krzywdy nikomu dookoła – nie chcemy przeszkadzać, irytować ani wzbudzać jakichś konfliktów społecznych. Popatrz na to, co działo się na Targu Węglowym – tamtejsze działania były świetne, ale jednocześnie powodowały konflikt związany z parkingami. Ludzie ich chcieli i się denerwowali.

Jak go rozwiązać?

Z jednej strony jest kontekst urbanistyczny czyli potrzeba domknięcia tej przestrzeni, ścian, które sprawiłyby, że czujemy się we wnętrzu. Teraz nie jest to ani miejsce, ani ulica. Druga kwestia to nadanie mu konkretnej funkcji – teraz jest ich mało, w większości to budynki urbanistycznie martwe, ktoś tam przychodzi, ale nie wraca na targ. Widzę w tym dużą rolę miasta, do tego, aby nadać temu miejscu nową tożsamość, żeby generowała ruch ludzi. Te dwa konteksty muszą się ze sobą pożenić.

Co powinno zrobić miasto?

Zainwestować, bo część terenu należy do miasta. Miasto jest aktorem w działaniach inwestycyjnych. A z drugiej strony mogli by rozpocząć dialog z właścicielami obecnych lokali, zachęcając ich, żeby zmienili charakter tych usług. Kiedyś w Krakowie w bocznej uliczce był sklep muzyczny, który przymierał. W pewnym momencie zrobili z niego kawiarnię – a wciąż był to sklep z płytami – i zaczął generować aktywność, działa do dziś. Miasto mogłoby inicjować takie działania. Kiedy Instytut Kultuty Miejskiej prowadził działania, wszyscy się bawili, były meble miejskie, ale knajpa obok w ogóle nie integrowała się z przestrzenią: inna muzyka, charakter, aktywność, co dla tego miejsca nie jest zdrowe.

Urzędnicy mają przekonać właścicieli, żeby wszystko zmienili?

A czemu nie? Ważne żeby zaczęli współpracować. Powinni zrozumieć, że to w ich interesie jest, żeby przestrzeń funkcjonowała inaczej. Kiedyś współpracowałem z burmistrzem Nałęczowa, który, gdy jakieś miejsce prywatne było źle użytkowane, dzierżawił je od prywatnego przedsiębiorcy i odnajmował mu za złotówkę, pod warunkiem, że będzie z niego korzystał w taki sposób by ożywić miasto. Tylko po to, żeby zainicjować jakąś aktywność.

Jak wam się to udało w Parku Świętopełka?

Aranżujemy miejsca – na Narracjach mieliśmy budżet, w przypadku Świętopełka zrobiliśmy wszystko za darmo. Ludzie sami się pojawili, a większość z nich znalazła się tam z przypadku, to byli turyści albo przechodnie – jedna rodzina przyjechała na weekend do Gdańska i siedzieli tam cały czas. Z drugiej strony byli mieszkańcy z okolicznych domów, którzy w trakcie konsultacji społecznych, byli nastawieni negatywnie do pikników i nie chcieli zmian, a potem byli bardzo zadowoleni z efektów

Brakuje nam w Gdańsku przestrzeni publicznych do spędzania czasu?

Mamy podwójny niedobór – przestrzeni i zaangażowania ludzi do tego, aby z tych przestrzeni korzystać. Bo nawet jeśli nowa przestrzeń powstanie to często jest nieużytkowana. Dlatego organizacje społeczne powinny zająć się nie tylko jej przekształcaniem, ale też inicjowaniem aktywności w mieście, skłanianiem ludzi aby wyszli na miasto i zaczęli z niego korzystać. Wtedy przestrzeń publiczna się wypełni. Ludzie nie pojawią się sami – trzeba ich do tego nakłonić. Są do tego potrzebne generatory ruchu, czyli funkcje skłaniające aby przyjść w dane miejsce jak lokale czy sklepy. Trzeba zacząć dyskusje z miastem, że oprócz przeprojektowania przestrzeni, musimy ją animować.

Jak współpracujecie z mieszkańcami?

Nie jest to łatwe – zarówno my musimy się wiele nauczyć, bo nie mamy ogromnego doświadczenia, a z drugiej strony mieszkańcy nie są za bardzo chętni do rozmawiania. W działaniach partycypacyjnych jest dużo nieufności.

Dlaczego?

Bo bardzo często dochodziło do rozpoczęcia współpracy z mieszkańcami, a kiedy wszystkie roszczenia zostały wyrażone, znaleziono rozwiązania, nic nie zostało zrealizowane i wszystko zamknięto. Przez to ludzie są zniechęceni.

Projekt Spacer, Gdynia 2015.
Projekt Spacer, Gdynia 2015.

W ramach Projektu Spacer w 2015 roku między śródmieściem w Gdyni a Parkiem Naukowo-Technologicznym zlokalizowaliście zdewastowane urządzenia i na nich umieściliście swoje ławy, podesty i hamaki. przy Teatrze Szekspirowskim postawiliście huśtawki, właśnie zagospodarowujecie zaniedbany plac na Witominie w Gdyni.

Pracując dla Centrum Designu Gdynia mieszkańcy bardzo nam nie ufali, nie chcieli rozmawiać. Dopiero po 5-6 próbach nawiązania z nimi kontaktu poprzez lokalnych pracowników tamtejszych instytucji, udało się nam porozumieć. To niełatwe.

Może ludzie nie czują, że ich zdanie się liczy?

Niestety mają sporo racji. Nawet teraz, kiedy wiele projektów partycypacyjnych jest realizowanych, to jest to kropla w morzu, w porównaniu z tymi, które są wyrzucane do kosza. Są zniechęceni, bo zostali zniechęceni.

Ale mają w ogóle taką potrzebę?

Kiedyś mieliśmy na zajęciach studentki z Francji i poprosiliśmy, żeby opisały nasze przestrzenie publiczne. Odniosły wrażenie, że bardzo dużo miejsc nie ma właścicieli. Ludzie nie traktują przestrzeni należących do miasta jako części swojego środowiska życia, tylko coś obcego. Wiec się tym nie interesują. Na Witominie mówią „róbcie co chcecie” i jest im obojętne co. Bardzo długo obecna była mentalność, że powinniśmy siedzieć w domu, zjeść obiad i iść do pracy, a to co pomiędzy było nieistotne.

A może nie jest dla nich ważne to, co dookoła i to, co zwyczajne?

Zawsze w mieście mamy sacrum – ważne przestrzenie jak kościoły, historyczne centrum, muzea i budynki reprezentacyjne – i profanum – miejsca codziennego użytku, zamieszkania, które już takie fajne być nie muszą. Powinniśmy zmienić nasza perspektywę i przesunąć na celebrowanie przeciętnych przestrzeni i naszej codzienności, bo w niej spędzamy większość czasu.

Co to znaczy celebrować przeciętność?

Przeciętność nie oznacza, ze coś jest zaprojektowane źle albo byle jako i nie powinniśmy tego zmieniać. Jest dokładnie na odwrót – powinniśmy  skupić większość naszej uwagi na przestrzeniach codziennych i przeciętnych dlatego, że właśnie one są najważniejsze. Wcale nie mają być mizerne i źle zaprojektowane, ale dobrze zaprojektowane i spełniające swoją przeciętną funkcję, jaką jest codzienne życie.

[white_box]*Piotr Czyż – architekt i filozof, nauczyciel akademicki na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Naukowo zajmuje się społeczną rolą architektury oraz kulturowym zapleczem modernizmu i postmodernizmu. Konsultant na wielu warsztatach w Trójmieście, uczestnik inicjatyw miejskich. Współzałożyciel i prezes stowarzyszenia Inicjatywa Miasto. Jeździ holendrem.[/white_box]