– Jest cała masa ludzi z wielkich spółek, którzy chcą wejść w kulturę tylko nie wiedzą jak. A ludzie od kultury za wysoko zadzierają nosa, bo nie wiedzą jak się poruszać w takim środowisku – i to jest ich problem, bo to właśnie ci od kultury muszą nauczyć się rozmawiać z przedstawicielami biznesu. Często nie rozumieją mechanizmów – artyści myślą, że są wyjątkowi, a ci co zarabiają to frajerzy i nic nie rozumieją. Trzeba być idealistą, pasjonatem i szaleńcem ale też w drugiej połowie biznesmenem – zrozumieć, że czasem warto kogoś zaprosić na kolację i wydać trzy stówy, bo to może przynieść rezultaty – opowiada Arek Hronowski, właściciel klubów Spatif i B90, organizator festiwalu Soundrive i plebiscytu Doki.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Jak trafiłeś do Spatifu?

AREK HRONOWSKI: Od 1998 roku Spatif miał dwuletnią przerwę, wynikającą ze złego stanu technicznego, więc trzeba było go rozebrać. Miasto odtworzyło go na nowo według starego projektu i Związek Polskich Artystów Plastyków, który dzierżawi to miejsce od miasta, postanowił zorganizować konkurs na nowego najemcę. Napisałem obszerny program i przeszedłem kolejne etapy eliminacji. Zgłosiło się czternastu oferentów, w kolejnym etapie było ich ośmiu, a na końcu trzech. W tym ostatnim gronie zaczęliśmy rozmawiać o finansowej selekcji czyli czynszu, który był wtedy jednym z najwyższych w mieście. Miejsce wcześniej nie generowało specjalnych wysokich kosztów, więc musieliśmy podjąć decyzję czy pogodzimy komercję z miejscem kultowym i niedostępnym.

Nim zająłeś się Spatifem, prowadziłeś Numer 5. Skąd pojawiła się u ciebie chęć, żeby w ogóle otwierać jakiś klub?

W Świnoujściu, skąd pochodzę, prowadziłem knajpę sezonową. Ówczesne władze nie były dla mnie przychylne, więc podjąłem decyzję żeby opuścić miasto. Myślałem o przeprowadzce do Poznania, ale wówczas moja żona przebywała w Szwecji i kiedy odbierałem ją z promu w Gdańsku, zachwyciłem się Sopotem. Stacjonowali wówczas tu nasi przyjaciele z zespołu Flap House Vag – gdyby mieszkali na Zaspie albo na Przymorzu, pewnie nie miałoby to dla mnie znaczenia, ale rezydowali przy Monciaku. Odwiedziłem ich w listopadzie, w środku tygodnia i byłem pod wrażeniem, kiedy zobaczyłem co tu się działo i ilu ludzi odwiedzało te miejsca. Decyzja, żeby coś zrobić w Sopocie, zapadła natychmiast i w ciągu dwóch tygodni ze wspólniczką znaleźliśmy lokal po byłym Cafe Bazar, który przemianowaliśmy na Numer 5. Tak się zaczęła moja przygoda z Sopotem, która trwa do dziś. Chociaż Spatif był przejściem na inny poziom – w końcu wkroczyłem w miejsce, które miało już 50 lat tradycji.

Jaka była różnica?

Jeśli chodzi o sposób zarządzania nic się nie zmieniło – nawet Andrzej, nasz barman, jest z Numeru 5. Już tam mieliśmy zapędy w kierunku performance, różnych wydarzeń i koncertów. W Spatif-ie chcieliśmy to kontynuować – w tym miejscu można robić wszystko, zapomnieć o troskach i nie martwić się, że ktoś zrobi ci zdjęcie i sprzeda je do mediów. Pozwoliło nam to rozwinąć skrzydła – można było więcej, pomimo że były to już czasy wolności. To energetyczne i zaskakujące miejsce, które przyciąga świrów bez względu na czas.

Było łatwo?

Początkowo dość trudno, ale miałem świadomość z czym się zderzam. Patrząc na Spatif po kilkunastu latach widać, że zmienił się gabarytowo, ale w klimacie pozostał sobą, w co włożyliśmy wiele pracy. Kiedy weszliśmy do środka, zaczęła się nowa era – było więcej koncertów, wernisaży i performance’ów. Weekendy są okresem, gdy rozluźniamy klub, bo wtedy trzeba zarobić na jeden z większych czynszów w Sopocie. Nie mam z tym problemu bo w tygodniu komercyjnej działalności tu nie ma. Mamy swój klimat i specyficzny charakter, nawet w sezonie turyści robią sobie tu zdjęcia. Wnętrze nie jest przecież nowoczesne i dziś już tak się nie urządza knajp. Jak mówił Kacper Orłowski – tu jest kicz kontrolowany, co dla mnie było i jest komplementem.

Wigilia w Spatifie, grudzień 2014.
Wigilia w Spatifie, grudzień 2014.

Mówisz, że w Spatifie można wszystko, ale w 2013 roku z powodu Sylwestra pod hasłem Konklawe części urzędników nie przypadło do gustu to, co robisz. Nie zraziłeś się?

Dostaliśmy kaganiec, który założyły nam ówczesne władze ZPAP: zakaz organizowania imprez, które mogłyby obrażać czyjeś uczucia religijne. Na imprezę przyszli ludzie przebrani w sutanny i siostry zakonne. Podobnie jest podczas Halloween i nikomu to nie przeszkadza – u nas pojawił się jeszcze Nergal, ale w stroju Zorro. To była czysta polityczna gra jednego posła i władze związku się przestraszyły. Ale wszystko wróciło do normy i działamy dalej. Politycy się zmieniają, a Spatif funkcjonuje nadal.

Jak Spatifowi sprzyja bliskość Monte Cassino? Nawet przez przypadek można tu trafić.

Moim zdaniem nie ma to większego znaczenia – gdybyśmy byli na Alei Niepodległości to też przychodziłoby do nas dużo ludzi. Nie patrzmy na sezon jak na zbawienie, ale na pozostałe miesiące – ważne jak wtedy funkcjonuje miejsce, bo to okres kiedy przychodzą stali bywalcy. Natomiast ludzie chodzący po Monciaku to masa, która się przewala i chleba z tego nie ma. Idą na molo, zrobią trzy zdjęcia, kupią watę cukrową i po wycieczce. Odwiedzają nas określone grupy ludzi, czasem ktoś z Polski chce „zaliczyć” to miejsce. Gdybyśmy byli dalej to może wyszłoby nam to na dobre, gdyż czasem trafia do nas niepożądany klient, którego nie chcemy wpuszczać. Tak jest z resztą w wielu innych miejscach w Sopocie.

Jak ważne jest żeby w mieście były miejsca, w których stale się bywa, do których mieszkańcy chcą często przychodzić? Czy łatwo jest takie miejsce prowadzić?

Od dwudziestu lat dosyć bacznie obserwuję to, co się dzieje w Trójmieście i uważam, że najważniejszy w prowadzeniu takiego miejsca jest człowiek. Każdy z nas ma swoją ferajnę, grupę znajomych czy przyjaciół – jeśli ktoś z nich otworzy lokal to pójdziesz go zobaczyć, a jeśli będzie fajnie to wrócisz i zaprosisz innych. Wiele zależy od ludzi. Takim przykładem była sopocka Mandarynka – nikt się tego sukcesu nie spodziewał, ale jej właściciel skupiał grupę artystów i znajomych, przez co miejsce szybko stało się modnym lokalem.

Ale człowiek to nie wszystko.

Drugi ważny czynnik to organizacja i umiejętność pracy. To bardzo niebezpieczna branża, szybko można popłynąć – jeśli nie wiesz gdzie jest granica to leżysz. W Sopocie było wiele takich osób, które poległy. Pieniądze nie mają aż takiego znaczenia – jak obserwuję wiele lokali, które powstają w Gdańsku, to na początku oceniam jakie koszty były włożone w remont. I często są to bardzo niskie wydatki, a ludzie przychodzą. Bo najważniejsze jest, kto to robi i ferajna.

Mamy dużo takich miejsc w Trójmieście?

Tak. Popatrz na Cafe Absynthe – jest mały ale skupia swoich bywalców – albo Klub Żak po remoncie, który – mimo że nie jest klasyczną knajpą – przyciąga wierną publiczność. Nie chcę wymieniać więcej, ale takie miejsca poza nurtem komercyjnym powstają i skupiają swoją większą lub mniejszą publikę. Wiesz, jeśli dany lokal jest popularny, to przyciąga różne owady, wśród których znajdzie się jakaś ćma, której się coś nie podoba i zacznie narzekać. Ale ja hejt traktuję jako nieelegancką formę komplementu – nie ma hejtu, nie istniejesz. A w Gdańsku jest coraz więcej ciekawych miejsc i miasto świetnie się rozwija. W Sopocie jest ciężej, ale mamy Teatr Boto czy Dwie Zmiany, kolejne wspaniałe przykłady.

Budowa B90
Budowa B90

W listopadzie w 2000 roku zimą trafiłeś na Monciak, w centrum klubowej stolicy Polski. Ale stocznia, gdzie w 2013 roku ruszyłeś z B90 jest po drodze do niczego. Jak się tam znalazłeś?

Ktoś mógłby powiedzieć: cwaniaczek, co trudnego jest w prowadzeniu Spatifu? Jest w tym sporo racji, ale pierwszy rok wcale nie był taki słodki – obecnie mój czynsz jest dwudziestokrotnie wyższy niż ten sprzed remontu. Ale to nie tak, że nagle spodobał mi się Gdańsk i pojechałem na stocznię. Szukałem przestrzeni w Sopocie, dzięki której mógłbym tu otworzyć klub koncertowy. Znalazłem dwa obiekty, które spełniały moje warunki, ale w wyniku różnych splotów wydarzeń nie udało się z niczym ruszyć. Potem chciałem otworzyć jakieś małe undergroundowe miejsce, bo Papryka właśnie przestała istnieć, ale z tego też nic nie wyszło. Więc spojrzałem na port w Gdyni – tam jest mnóstwo świetnych przestrzeni, które można zaadoptować. Już prawie się na coś zdecydowałem, ale nagle ktoś zaproponował mi tereny postoczniowe w Gdańsku. Dla mnie ten obszar był wyobrażeniowo miejscem zamkniętym. Pomyślałem: to miejsce kultowe, ale przecież jest ogrodzone płotami i bramami. Byłem zaskoczony, że można tam wejść i wiele miejsc jest „do wzięcia”. Trafiłem na halę 90B i momentalnie zakochałem się w tej przestrzeni. Dziś można powiedzieć, że oszalałem na punkcie stoczni.

Lubisz startowanie od zera?

Tak, to kręci mnie najbardziej. W tym przypadku od zera wystartowałem z czymś, co nie jest małe – to duża i ciężka w utrzymaniu inwestycja. Nawet po trzech latach nie jest łatwo. Na początku wydawało mi się, że to po prostu będzie lokal cztery razy większy od Spatif-u, a reszta będzie identyczna. A wszystko jest diametralnie inne, dwadzieścia poziomów wyżej. Musiałem się tego nauczyć w krótkim czasie, popełnić wiele kosztownych błędów. Wiem, że jeszcze daleka droga przede mną, a w tej chwili B90 jest wykorzystywane na dwadzieścia procent. Mamy wspólnie z naszą załogą jeszcze dużo do zrobienia, więc cały czas traktuję to jako początek drogi.

Moi znajomi z Warszawy mówią, że w stolicy brakuje im dużych sal koncertowych z interesującym programem. W Gdańsku z kolei brakuje małych klubów na 100-150 osób, których dla odmiany stolica ma sporo. Jak otworzyło się B90, ludzie zaczęli się cieszyć, że dzięki takiej przestrzeni wiele zespołów, które do tej pory nas omijało, przyjedzie do Gdańska. Potem powstały kolejne duże sale Teatr Szekspirowski i Stary Maneż.

Oczywiście nie spowodowaliśmy tego, że powstały kolejne miejsca, ale fajnie że nowe przestrzenie się rozwijają. W naszej aglomeracji mieszka 1,2 mln ludzi – to spora grupa i te kolejne obiekty są ważne. W jakimś stopniu ze sobą konkurujemy, ale w pozytywnym sensie – chcemy zadbać o miejsce i swojego klienta. Jeżeli przez ostatnie dziesięć lat dominowały Ucho i Parlament, nie byłeś w stanie zaprosić zespołu dla publiczności powyżej 700-800 osób. Odkąd powstało B90, nie musimy jeździć na koncerty do Warszawy czy Krakowa, bo mamy je u siebie. Fani to doceniają, chociaż pojawiają się głosy krytyki – traktujemy je merytorycznie i ich nie ignorujemy. W tym roku w B90 mamy pierwszą jesień, gdy wykorzystamy klub na 90% – będzie dwadzieścia koncertów miesięcznie, od czwartku do niedzieli i czasami w pozostałe dni!

Nie boisz się przesytu?

Zmieniłem trochę taktykę – powołałem agencję bookingową i sami robimy koncerty, z niewielką pomocą zewnętrznych agencji. Jak zrobisz statystykę ile jest koncertów w miesiącu w Trójmieście to okaże się że jest ich masa, ale w rożnych miejscach. Oczywiście nie chcę mieć monopolu, ale zagra u nas wiele zespołów z różnych bajek – od Shining do Julii Pietruchy.

Wszystko pasuje w B90?

Oczywiście nie. Próbowaliśmy robić jazz w ramach cyklu Stoczniuj Leżakuj Dokuj, ale to się nie sprawdziło. Być może publiczność tej muzyki jest bardziej przywiązana do innych miejsc? Trzeba skrupulatnie i odważnie wiele rzeczy sprawdzać i wyciągać wnioski.

Kiedy otworzyłeś B90, wskoczyłeś w świat muzyczny, którego wcześniej aż w takim stopniu nie eksplorowałeś. Spatif jest otwarty codziennie i to miejsce do bywania, do B90 idzie się tylko na koncert. Jak ten klub zmienił twoje postrzeganie sceny muzycznej?

B90 to przestrzeń skrojona dla artysty i odbiorcy. Nie zostaniesz tu po koncercie z dziewczyną na randce. To w pewnym sensie problem, bo chciałbym zatrzymać ludzi na dłużej, ale już się z tym pogodziłem. Opcjonalnie dzieje się to przy okazji Ulicy Elektryków. Mamy za sobą drugi sezon i plany jak prowadzić to miejsce za rok.

Spytałeś co mi dało przejście ze Spatifu – to że bukujemy światową ligę klubową. Ale to właśnie w SPATiF-ie miałem najwięcej do czynienia z undergroundem. Popatrz na Wodę Dżestylowaną – jeden z moich najbardziej awangardowych cyklów. Mentalnie się skończył, ale brakuje mi wielu rzeczy, które mogę robić w Spatif-ie. W nim nie ma tak wielkich kosztów produkcyjnych – w B90 niezależnie od tego czy gra Black Label Society, Gus Gus czy Bielizna, są one na takim samym poziomie i cała nasza profesjonalna ekipa musi być opłacona.

Mniejsze kluby generują mniejsze koszty.

Obecnie w Trójmieście miejsc z undergroundową muzyką jest najmniej w historii – tak źle nigdy nie było. Chciałbym prowadzić takie małe miejsce na porządnym poziomie – underground nie musi być śmierdzący. Może być jak Spatif, ale z lepszą technologią na scenie, bo SPATiF to pub przystosowany do małych koncertów. Bo jeśli underground kojarzy się z wożeniem własnego nagłośnienia do klubu albo graniu za bilety to jest to skandaliczne. Trzeba tych muzyków w małym stopniu ale opłacać. Te niszowe wydarzenia są niezwykle potrzebne, a w Trójmieście nie ma gdzie robić ich na stałe.

Dlaczego?

Bo zajawkowicze, którzy je tu otwierali, nie mieli charyzmy biznesmena, żeby przetrwać. Bycie pasjonatem nie wystarczy, trzeba pamiętać, że klub to także biznes i trzeba go utrzymać.

Koncerty w B90
Koncerty w B90

Mamy pachnący, lśniący mainstream i śmierdzący underground? Jest miejsce na coś po środku?

B90! (śmiech!) Zapraszamy kapele uznane, ale takie, które nie są w mainstreamie. Jesteśmy pomiędzy jednym a drugim – nie robimy koncertów Sylwii Grzeszczak czy Maryli Rodowicz, ale środek, który jedną nogą jest na scenie niezależnej, a z drugiej strony potrafi się poruszać po światowych scenach. Dziś mainstream w Trójmieście można spotkać tylko w Gdynia Arena albo Ergo Arena. Bo czy Dawid Podsiadło jest mainstreamem? Nie porównasz go do Feel. To jest właśnie środek. Podobnie jest z Marią Peszek, Kortezem czy Moniką Brodką. Zaraz eksploduje Julia Pietrucha, na którą bilety wyprzedały się u nas w kilkadziesiąt godzin.

Idzie nowe?

Chciałbym zakończyć etap Lady Pank, Budki Suflera czy Lombardu. Oni zostaną w naszej świadomości na zawsze, jak wybuch wojny na Westerplatte. Zrobili swoje, ale „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść”. Popatrz na Lecha Janerkę – pytam go czemu nie nagrał tak długo płyty. A on czeka na moment, aż to będzie miało sens, nie wyda płyty żeby tylko zarobić kasę. Mam dla niego szacunek – to artysta totalny, który na dodatek wiele przetrwał.

Sporo osób czekało u ciebie na gwiazdy. Ale nie zapraszasz tylko uznanych nazw na początku września robisz festiwal Soundrive, na który zapraszasz zespoły znane dopiero trochę albo wcale.

To właśnie moja choroba – dwadzieścia lat temu bym to rzucił, bo do pierwszych dwóch edycji dołożyłem kwotę, za którą mógłbym kupić siedemdziesięciometrowe mieszkanie we Wrzeszczu. Robienie festu to porwanie się z motyką na słońce. Dziś nie dokładamy już do tego biznesu, chociaż to w dalszym ciągu balansowanie na granicy. Ale nigdy nie zakładaliśmy, że to będzie nasze źródło dochodu.

Więc po co?

To wzięło się z idei, która powstała w mojej głowie po przeczytaniu badań na temat polskiego rynku muzycznego. Okazało się, że jest podzielony na trzy części; 30% mainstream, 30% discopolo, 30% underground. Zacząłem analizować rynek w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych, zupełnie ogólnie i wyszło, że gdyby zespół Bielizna w Ameryce osiągnął to co w Polsce, to Doktor i koledzy całkiem komfortowo mogli by tam żyć, mieliby szacunek, mieszkali w fajnych domach i nie musieli chałturzyć. Ten alternatywny rynek mocno drgnął w Polsce, bo jest coraz więcej artystów, którzy sprzedają bilety na koncerty dla kilkuset sposób. W Trójmieście mamy świetną scenę alternatywną, ale leży management. Trzeba się zająć jej promowaniem. Wierzę, że jest możliwość zarabiania na scenie alternatywnej, stworzenie dobrych warunków dla muzyków i branży – agencji, fotografów i twórców wideoklipów. Że nie trzeba będzie robić teledysku za darmo do portfolio, bo zespół nie ma kasy, żeby zapłacić kamerzyście.

Twoje podejście do organizowania Soundrive się zmieniło?

W dalszym ciągu nie mamy spokoju, bo impreza się sprzedała, jak przed koncertem Korteza. Nie stawiamy na gwiazdy i to jest być może problem. Pomimo tego, że u nas wystąpi 39 kapel to łatwiej byłoby zaprosić Brodkę i mielibyśmy pełną salę. Ale nie tędy droga.

Rok temu na festiwalu było po 1000 osób dziennie. To dobry wynik.

Pomimo niekorzystnej aury. Chcemy dokonać zmian w kolejnej edycji i rozwinąć kilka elementów programu. Jedna ze scen będzie bardzo mocno prezentować to, co dzieje się w polskiej muzyce alternatywnej: od radykalnego jazzu po death-metal. Tak jak na jakimś festiwalu obok siebie była Solange i Slayer, tylko że u nas to będzie polska scena. Druga zmiana to jednak fakt, że każdego dnia chcemy mieć headlinera, ale nie wielką gwiazdę, tylko osobę z dokonaniami jak np. Thurston Moore z Sonic Youth czy Michael Gira ze Swans, bo to ważne postacie dla alternatywnego świata. Planujemy też robić bardziej eksperymentalne rzeczy w kontenerach, nawet dla kilkudziesięciu osób – żeby się działo wiele w różnych miejscach. Nie zachwiejemy tym naszego profilu, ale może dzięki temu zwiększymy festiwal do 70 zespołów.

Chcecie, żeby publiczności było więcej?

Nie chcemy żeby nasz festiwal rozrósł się powyżej 1500 osób dziennie. Fajnie gdyby impreza się wyprzedała miesiąc wcześniej, ale żeby to była festiwalowa domówka – bez biegania od sceny do sceny i wielkich tłumów. Natomiast problem jest w wychowaniu młodzieży – nie chcą odkrywać muzyki.

Pracujesz nad ich nawykiem, żeby odkrywali nowe rzeczy? Ile w tobie biznesmena, a ile człowieka z misją?

Jedno i drugie. Potrzebna jest misja, szaleństwo i zdrowy rozsądek. W Trójmieście jest wiele środowisk ludzi, którzy tworzą kulturę, ale trzeba myśleć o swoim działaniu w skali roku i w szerszym kontekście. Trzeba wszystko bilansować w takim wymiarze. Ludzie są chorzy na grantozę – żyją od grantu do grantu i to jest słabe. Wiele wydarzeń jest zrobionych po macoszemu, żeby tylko zrealizować projekt, na który przypadło dofinansowanie. Mówi się o wielkiej kulturze niszowej, a potem na wydarzenie przychodzi kilku znajomych. To jest potrzebne, ale przez to wiele pieniędzy idzie w błoto. Kluczowe jest to na ile szeroka będzie publiczność danego wydarzenia. Jeśli moja impreza kosztuje kilkaset tysięcy złotych i przyciągnie sto osób to nie ma sensu jej robić. Ale już kilka tysięcy w przypadku sceny alternatywnej będzie świetnym wynikiem.

Sala koncertowa w Browarze Wrzeszcz.
Sala koncertowa w Browarze Wrzeszcz.

Jak łączyć postawę pasjonata i biznesmena?

Przymierzamy się do zorganizowania konferencji Biznes i Kultura, ale zależy mi na efektach, a nie dyskusji, która nic nie wnosi. Chcemy w jej ramach doprowadzić do spotkania tych dwóch sektorów – żeby ze sobą współpracowały, a ludzie się poznawali. Żeby dowiedzieli się o mechanizmach korporacji – jest cała masa ludzi z wielkich spółek, którzy chcą wejść w kulturę tylko nie wiedzą jak. A ludzie od kultury za wysoko zadzierają nosa, bo nie wiedzą jak się poruszać w takim środowisku – i to jest ich problem, bo to właśnie ci od kultury muszą nauczyć się rozmawiać z przedstawicielami biznesu. Często nie rozumieją mechanizmów – artyści myślą, że są wyjątkowi, a ci co zarabiają to frajerzy i nic nie rozumieją. Trzeba uczyć się chodzić w szpilkach, używać języka, nawiązać kontakty.

Może się udać?

Moglibyśmy stworzyć mechanizm, który pootwierałby oczy tej kulturalnej stronie. Żeby przestali żyć z grantozy, ale też z pieniędzy korporacyjno-biznesowych czy lokalnego biznesu. Do tego jest potrzebna nowa generacja managerów kultury. Nie zachwycających się sobą animatorów ale właśnie managerów. Trzeba być idealistą, pasjonatem i szaleńcem ale też w drugiej połowie biznesmenem – zrozumieć, że czasem warto kogoś zaprosić na kolację i wydać trzy stówy, bo to może przynieść rezultaty.

Po co ci to wszystko? Spatif, B90, przestrzeń rozrywkowo-gastronomiczna w browarze wrzeszczańskim, konferencja i współtworzenie kolejnego miejsca na stoczni. A jeszcze chodzą słuchy, że chcesz zrobić wielki festiwal metalowy na Wyspie Sobieszewskiej.

(śmiech) To, co nowego powstaje na stoczni – w mojej ocenie biznesmena – będzie miejscem ważnym. Wzięło się stąd, że ludzi wychodzących z B90 trzeba zagospodarować. Dlatego nieopodal powstanie baza piętnastu lokali, które poprowadzą ludzie doświadczeni, z branży. Wszystko ruszy na majówkę. Nad festiwalem intensywnie myślimy – scenę metalową mamy mocno rozwiniętą i tej muzyki słuchają ludzie w wielu miejscach, więc mielibyśmy publikę ze Skandynawii, Niemiec, Estonii i Litwy, ale też innych krajów. Miasto już myśli o wyspie przez pryzmat Światowych Dni Skautów, które mają się tam odbyć w 2023 roku. Wizja metalowego festiwalu też ich powoli przekonuje.

Z kolei browar to spełnienie marzeń. Dogadały się dwa światy – firma z wielkim doświadczeniem budowlanym, właściciel zabytkowego, cennego i urokliwego terenu i ja, organizator i producent. Nie ma lepszego startu – finansowo wszystko będzie na najwyższym poziomie, a ja zadbam żeby ze sobą współgrało. Znajdzie się tam oferta rozrywkowo-kulturalna: restauracje, termy, skład wina, kino studyjne i sala koncertowa na 1200 siedzących miejsc. Nie na krzesłach ale wygodnych fotelach. Sala już jest wybudowana i ma dziewięć metrów wysokości. Chcemy tam prezentować jazz, soul i blues, ale planujemy też małą scenę jam session, gdzie zawsze ktoś będzie tam grać. Takie stałe miejsce dla fanatyków jazzu by nie tułali się po świecie (śmiech).

Żeby ludzie zawsze mogli tam przychodzić, bywać.

Tak, bo takie miejsca są ważne i powinny być czynne codziennie, a nie tylko od święta.