– Mamy mit imprezowni, z którym walczy się trudno. To nie zawsze zależy od nas, ale chcemy, aby wyższej kultury było tak dużo, żeby była przeciwwagą dla popu, który wylewa się na ulice. To jedna z form działania, bo żeby zmienić to całkowicie, trzeba by było zmienić gusta części Polaków. Ludzie, którzy przyjeżdżają do Sopotu są bardzo „różni”. Trudno postawić na rogatkach miasta selekcjonera, który będzie decydował, kto wjeżdża, a kto nie. Sopot płaci cenę popularności, dlatego przyjeżdżają tu ludzie fajni i niefajni. Istotą tego miasta jest dychotomia – pomiędzy sacrum i profanum, sztuką wysoką i popularną. Trzeba to równoważyć – opowiada Joanna Cichocka-Gula*, wiceprezydent Sopotu.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Czy łatwo jest być urzędnikiem? Często wydaje się, że to osoba, do której bardzo trudno się dostać.

JOANNA CICHOCKA GULA: Mija sześć lat mojej pracy w Urzędzie Miasta w Sopocie, a ja wciąż nie czuję się urzędnikiem. Myślę nawet, że jeśli chodzi o zarządzanie kulturą, to mam to szczęście, że nasz wydział kultury nie jest urzędniczy. Przez te lata wypracowaliśmy sobie taki styl myślenia o kulturze i zarządzania nią, który jest daleki od wielu stereotypów powielanych w innych miastach w Polsce. Znam wiele wydziałów kultury – w Krakowie, Katowicach, Łodzi – w których pracują wspaniali ludzie, ale moim zdaniem tkwią ciągle w zamierzchłym myśleniu o byciu urzędnikiem, działającym w kulturze.

Jak to jest w Sopocie?

Mamy krótszy dystans do instytucji kultury, do artystów, miasto jest mniejsze. A może funkcjonujemy inaczej, bo bardzo nam zależało, żeby stworzyć rodzaj rodzinnej atmosfery – ale nie chciałabym, żeby to było pejoratywnie zrozumiane. Staramy się, zachowując wszystkie zasady i procedury, być na co dzień na ulicy, blisko ludzi, z którymi pracujemy. Dzięki temu mamy z nimi inny rodzaj kontaktu – nie ogranicza się do wypełniania papierów, bo jesteśmy też zaangażowani w procesy twórcze. Uczestniczymy w myśleniu o programie, o tym jak kultura powinna wyglądać. Rolą urzędnika jest służenie środowisku i artystom. A ponieważ mamy w Sopocie bogate środowisko artystyczne, jesteśmy po to, aby temu środowisku pomagać.

Na ile ważne jest to, że urzędnik wywodzi się ze środowiska kulturalnego? Jest łatwiej?

Byłam po tej drugiej stronie długo – relacjonowałam i zapisywałam wydarzenia jako dziennikarz, byłam jednym z twórców jako reżyser. Znam pokolenia artystów 40+, 50+ i 60+, a młodzi często są ich uczniami. Jest więc ciągłość pokoleniowa – pojawiają się kolejne fale twórców i przyjeżdżają tu za swoimi profesorami – tak jest w przypadku Akademii Sztuk Pięknych – albo profesorowie przyjeżdżają za nimi – tak jest w przypadku Dwóch Zmian. Bardzo cenne jest to, żeby znając środowisko, kontynuować z nim kontakt.

Artyści są łatwymi partnerami do rozmowy?

Bardzo trudnymi, ale absolutnie nie mam z tym problemu. To często odstręcza urzędników: że artysta jest niesolidny, nie dotrzymuje terminów, źle wypełnił wniosek o grant, coś nie do końca rozliczył, albo za głośno grał. Wiele osób się z tego powodu irytuje – ja nie, bo uważam, że to immanentny element tego środowiska. Wiem, że często pewne rzeczy trudno negocjować – ważni są mieszkańcy Sopotu, którzy mają swoje wątpliwości – ale cała rzecz polega na tym, żeby sobie wzajemnie siebie tłumaczyć. Bo to, co się dzieje, powstaje dla dobra Sopotu, artystów i mieszkańców. Wydaje mi się, że te trudne rozmowy często kończą się bardzo owocnie, bo w końcu dochodzimy do consensusu.

Wszystko przebiega bezproblemowo?

Oczywiście, że nie. Teatr BOTO był otwarty pół roku później, bo jedna z mieszkanek protestowała. Koncerty na dziedzińcu Dworku Sierakowskich były akceptowane do pewnego momentu. A przy Pasie Nadmorskim obowiązuje strefa ciszy. To trudne sytuacje i dialogujemy, bo jesteśmy pomiędzy mieszkańcami i artystami. Organizatorzy imprez kulturalnych wiedzą że trzeba iść do mieszkańców, uprzedzić, że coś będzie się działo i skończy do 22.00 , że będzie więcej ludzi. Ten szacunek to podstawa koegzystencji.

Literacki Sopot 2014, fot. Sylwester Gałuszka
Literacki Sopot 2014, fot. Sylwester Gałuszka

Jak zarządza się kulturą?

Wydaje mi się, że zarządzanie kulturą jest rzeczą bardzo trudną. Jednocześnie jest to rzecz fascynująca – dzieje się to z zamiarem, według planu, a z drugiej strony bardzo intuicyjnie.

Intuicja się przydaje?

Tak. To miasto, w którym bardzo dużo się dzieje, wiele się zmienia i trzeba reagować na bieżąco. Nie da się wszystkiego zaplanować i absolutnie jestem wrogiem układania jakiegoś planu na dwadzieścia lat i powtarzania bezrefleksyjnie tego samego. Bo kultura w swojej naturze jest zmienna, mocno i silnie reaguje na bieżące wydarzenia. To, co jest najważniejsze to odwaga, żeby co jakiś czas coś przewracać, zaczynać od nowa albo wprowadzać nowych ludzi..

Czy ma to jakieś znaczenie, że Sopot to jednak niewielkie miasto, które na dodatek znajduje się między Gdańskiem a Gdynią?

W dużych miastach – jak Gdańsk czy Kraków – na pewno jest trudniej, bo tam instytucje kultury mają stabilny fundament, są przyzwyczajone do pewnego klimatu. Mamy z Gdańskiem dobre relacje i poczucie lojalności, a poza tym przyjeżdżają do nas ludzie, którzy tam się wykształcili. Nie chcemy dublować i powtarzać wydarzeń, raczej bazować na tym, że Sopot jest kameralny. Podczas Festiwalu Artloop odbiorcy mogą spotkać się z artystami sztuk wizualnych, podczas Dwóch Teatrów z aktorami, a na Sopot Film Festiwal z reżyserami, w kawiarni, na ławce. Wspólnotowość odbiorcy z twórcą są dla nas bardzo ważne. Zaciera się różnica między rzeczywistością a fikcją jednorazowego spotkania. Wszyscy jesteśmy razem. To widać też w urzędzie miasta – każdy może z marszu przyjść do prezydenta i go skrytykować.

W Sopocie instytucje kultury są zaledwie cztery.

Poszliśmy w kierunku budowania pewnej tkanki. Mamy cztery instytucje, ale jest tu aż dwadzieścia organizacji pozarządowych działających w kulturze – Sopot jest bardzo silnie na nich oparty, a dla tak małego miasta to duża ilość. Moim pragnieniem od zawsze było to, aby kultura była inspirowana oddolnie, wynikała z działań pewnych środowisk, a my mamy w tym pomagać, a nie przeszkadzać. Kultura musi być wyrazem tego, co ludzi naprawdę interesuje.

Niedawno siedzibę na Monte Cassino dostał Teatr BOTO, do tego jest Scena Kameralna Teatru Wybrzeże i Teatr Atelier na plaży. Mocny rozwój teatrów.

Tworzą się małe, kameralne miejsca, w których profesjonaliści robią teatr. Działają tu coraz aktywniej. Mainstream teatralny nie chce stąd wyjść, bo okazuje się, że aktorzy najbardziej uwielbiają miejsca, gdzie jest chociażby pięć metrów kwadratowych sceny. Jak podczas Dwóch Teatrów aktorzy najbardziej uznanych scen warszawskich czy krakowskich zobaczyli, że na tyłach Monte Cassino w małym domku jest regularna scena teatralna, to oszaleli. A to nie jest zasługą miasta tylko działających tu lokalnych artystów – ludzi ściągnęli ludzie. Nam tylko zależy, żeby tu byli.

Działają jako NGO, ale w systemie grantowym.

Ale mogą zarabiać, w związku z czym organizują własne spektakle, koncerty, które przynoszą zysk. Od nas dostają pieniądze celowe, na konkretne projekty np. Sopot Non-Fiction, ale też dostają środki od marszałka czy ministerstwa.

A czy NGO’sy nie są przez miasto za bardzo wykorzystywane? Nie ma regularnej instytucji publicznej tylko grupa pasjonatów. Z drugiej strony przede wszystkim one są w stanie złapać energię.

Wszystko jest ekosystemem i instytucje powinny się uzupełniać. Ważne jest też myślenie hybrydowe – instytucja powinna przy tworzeniu projektu współpracować z NGO’sem. To, co ma instytucja – aparat zarządczy i strukturę – wspiera świeża idea i pomysł organizacji pozarządowej, na który być może często instytucja nie wpadnie.

W Sopocie wszystko odbywa się na drodze negocjacji – nie stawiamy jednych przeciwko drugim. Chcemy zrobić jakiś projekt i szukamy do niego ludzi – ich źródła są w wielu miejscach. Doskonałym tego przykładem jest Open Source Art organizowany przez Kolonię Artystów, który odbywa się w Państwowej Galerii Sztuki – dzięki temu pojawiają się tam ludzie, którzy prawdopodobnie nigdy do tej galerii by nie przyszli. Jest też Teatr na Plaży, miejska instytucja kultury, w ramach której działają na prawach rezydentów organizacje pozarządowe takie jak Sopocki Teatr Tańca, który współpracuje z Fundacją Teatru Atelier im. Agnieszki Osieckiej.

Willa Bergera, Sopot. Wystawa Love Me, Czerwiec 2016.
Willa Bergera, Sopot. Wystawa Love Me or Leave Me, Czerwiec 2016.

Wystarczy, skoro na Sopocie ciąży miano imprezowej stolicy Polski?

Pamiętam rozmowę z dziennikarzem sprzed pięciu lat, kiedy zaczynałam tu pracować. Jeśli padały w niej pytania, to dotyczyły głównie Festiwalu Piosenki w Sopocie, który był dominującym elementem tutejszego krajobrazu. Miałam dosyć radykalne myślenie o tej imprezie – kontestowałam mówienie o Sopocie wyłącznie przez pryzmat tego wydarzenia. Dziennikarz spytał mnie, co proponuję w zamian, na co odpowiedziałam, że należałoby stworzyć kilka wydarzeń, które byłyby konkurencyjne, pokazały inny Sopot i jego nową aurę.

Ale przecież na hasło Sopot, myślimy o Monte Cassino, Pasie Nadmorskim i imprezowniach.

Mamy mit imprezowni, z którym walczy się trudno. To nie zawsze zależy od nas, ale chcemy, aby wyższej kultury było tak dużo, żeby była przeciwwagą dla popu, który wylewa się na ulice. To jedna z form działania, bo żeby zmienić to całkowicie, trzeba by było zmienić gusta części Polaków. Ludzie, którzy przyjeżdżają do Sopotu są bardzo „różni” (śmiech). Trudno postawić na rogatkach miasta selekcjonera, który będzie decydował, kto wjeżdża, a kto nie. Sopot płaci cenę popularności, dlatego przyjeżdżają tu ludzie fajni i niefajni. Istotą tego miasta jest dychotomia – pomiędzy sacrum i profanum, sztuką wysoką i popularną. Trzeba to równoważyć.

A co z Zatoką Sztuki? Miało być ambitnie, ale nic z tego nie wyszło.

Zatoka Sztuki – w założeniu, jakie zostało zresztą zawarte w warunkach przetargu na zagospodarowanie Łazienek Północnych – miała być Prywatnym Domem Kultury. Miejscem, jakiego w Polsce dotąd nie było. Bardzo mi się ta idea, jako idea, podobała.

Niestety to, co się wydarzyło po dwóch, trzech latach jej funkcjonowania udowadnia tylko, że w Polsce nie udają się pomysły na prywatne finansowanie kultury. Wszędzie tam, gdzie biznes bierze górę nad misją, a to się niestety zdarza często, kultura ponosi klęskę. Może trzeba być panią Kulczyk, żeby z sensem promować sztukę?

W 2011 roku z okazji prezydencji Polski w Unii Europejskiej w Sopocie odbył się Otwarty Kurort Kultury organizowany wspólnie z Nadbałtyckim Centrum Kultury. To razem z nim sztuka wyszła na ulice.

Dzięki tej imprezie mieliśmy pierwsze doświadczenia z mieszkańcami nowych osiedli, poza centrum. Część wydarzeń była pokazywana na klatkach schodowych i w mieszkaniach. To obudziło ich czujność, pierwszy raz ktoś ingerował w ich przestrzeń, było wiele dyskusji z radnymi i mieszkańcami. Ale myślę, że to było potrzebne, bo przełamywało bariery. I o ile teraz różni ludzie, w tym mieszkańcy, dyskutują, czy dany projekt się im podoba, czy nie, to nie mają wątpliwości, że sztuka powinna być obecna w mieście.

Udało się zmienić oblicze Sopotu?

Wydaje mi się, że tak. Stworzyliśmy markowe imprezy jak m.in. Literacki Sopot, który ma zupełnie inny charakter. Z pewnością jest też skierowany do innej publiczności niż Festiwal Piosenki, ale wydaje mi się, że poprzez swój rozmach i rangę istnieje na mapie ogólnopolskiej. To, jak również ich wysoka jakość, było dla nas bardzo ważne. A Sopot Literacki pozycjonuje się gdzieś po Festiwalu Conrada w Krakowie – tak z resztą uznało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego za poprzedniej dyrekcji – i uważam to za spory sukces. Na przestrzeni ostatnich lat zmienił się wizerunek lokomotywy, wiodącego wydarzenia.

Artloop 2015, fot. Bogna Kociumbas
Artloop 2015, fot. Bogna Kociumbas

Poza Literackim Sopotem specjalnie dla Sopotu został wymyślony Artloop.

Bazuje na charakterze miasta i jego otwartej przestrzeni. Stał się poligonem doświadczalnym dla wielu rzeczy, które możemy teraz kontynuować – kurowanie sztuki, konkursy, wyłanianie artystów, debaty o sztuce. Ten festiwal wprowadził te działania do obiegu miasta, a naszym zadaniem jest coś z tego wykorzystać dla innych, a nie tylko traktować to jako jednorazowe wydarzenie w roku. To musi być baza do dalszej pracy.

Mówimy o działaniu ze środowiskiem, a co z działaniami na zewnątrz? Od dobrych kilku lat miasta promują się przez kulturę i wielkie wydarzenia, fajerwerki.

Rozmawiam z ludźmi z małych miast, które mają ambicje. Mówią, że często burmistrzowie i prezydenci pakują mnóstwo kasy w festyny myśląc, że to da mieszkańcom rozrywkę. A przecież nie o to chodzi. Sopotowi kiedyś to zarzucono – że nie ma tu prawdziwej kultury, bo nie ma festynu (śmiech). Druga rzecz to duże miasta z ogromnymi budżetami – stawiające na festiwale, które się mnożą. Kilka lat temu doszło do sytuacji, w której miasta prześcigały się o to, kto stworzy kolejny festiwal, który będzie bardziej wyrazisty.

W 2014 roku na Artloop zrobiliście koncert Portishead, który kosztował miasto 120 tys. euro, a Opera Leśna nie pękała w szwach. Nie było szkoda?

Koncert Portishead był finansowany z wielu źródeł – biletów, pieniędzy sponsorów i budżetu festiwalu. Biorąc pod uwagę, ile inne miasta wydają ze swoich budżetów na komercyjne festiwale, kwota, jaką realnie miasto wyłożyło na ten koncert jest wielokrotnie mniejsza. Opera Leśna była wypełniona prawie w całości, a biorąc pod uwagę, że jest w niej pięć tysięcy miejsc, nie było źle. Nie wolno też zapominać o promocyjnym znaczeniu tego koncertu. Zespół Portishead zrobił bardzo dużo, aby upowszechnić wiedzę na temat Opery Leśnej w Europie. Jesteśmy im za to wdzięczni. Efekty widać w tym roku, kiedy w Operze gościmy między innymi Stinga i Krafwerk.

Ale z wielkich festiwali raczej zrezygnowaliście.

Uważam, że Sopot powinien plasować się gdzieś po środku – jako miasto nie wspieramy festynów, żadnych komercyjnych wydarzeń, a jeśli chodzi o festiwale to myślę, że ich czas mija. Powinniśmy mieć trzy, cztery flagowe wydarzenia i skupić się – z racji, silnego środowiska i tradycji artystycznych – na czymś, co jest wartością dodaną: pracach warsztatowych, spotkaniach z kuratorami, uczeniem się, edukacją kulturalną. W oparciu o wyższe uczelnie, akademie, szkoły muzyczne tworzyć takie miejsca jak Art Inkubator, czyli miejsce będące startupem dla artystów.

Co to będzie?

Na ulicy Goyki znajduje się zabytkowa willa, a obok niej oficyna, czyli domek myśliwski i park, wszystko pod nadzorem wojewódzkiego konserwatora zabytków. Właśnie dostaliśmy grant europejski na rewitalizację tego miejsca – zostanie w całości odrestaurowane. Art Inkubator, tak jak inkubatory przedsiębiorczości, będzie miejscem, w którym znajdą się pracownie dla artystów, wynajmowane na czas określony – maksymalnie do roku – w cenach preferencyjnych. Będzie też małe studio nagrań w piwnicy, sale na wystawy i spotkania, mała część komercyjna z restauracyjką, a w oficynie znajdzie się rodzinna filia biblioteki. W parku latem będą odbywać się plenery, wystawy, wspólne projekty. Chcemy w to włączać mieszkańców, bo to ma być miejsce dla nich otwarte. To ma być coś na wzór praskiego Meet Factory stworzonego przez Davida Černý’ego. To miejsce ma służyć artystom, funkcjonować na linii artyści – mieszkańcy, ale też czerpać ze światowych wzorców. Do tego włączona jest jeszcze część parku północnego, która będzie rewitalizowana – to, co wydarzy się na Goyki, będzie prezentowane tam na dole. A zainteresowani z dołu będą mogli przyjść na górę. Chcemy pokazać, że Sopot to nie tylko Monte Cassino i Pas Nadmorski.

Z Goyki jest bardzo blisko na Obrońców Westerplatte, gdzie znajduje się Willa Bergera.

Tam obecnie rezydują studenci Akademii Sztuk Pięknych, uczniowie Roberta Florczaka. Mamy bardzo dobre relacje z Akademią, wielu profesorów mieszka w Sopocie, dzięki czemu zachowujemy ciągłość trwania – Willa jest związana z zalążkami akademii w Trójmieście. W ubiegłym roku robiliśmy projekty związane ze szkołą sopocką, w związku z ich rocznicą. Chcemy też wchodzić w miejsca odległe – Muzeum Sopotu, Grodzisko, Górny Sopot, Sanatorium Leśnik. Chociaż wiadomo, że tam trafiają określone grupy.

Kunsthalle, 1912. Obecnie w tym budynku znajduje się klub Sfinks700
Kunsthalle, 1912. Obecnie w tym budynku znajduje się klub Sfinks700

Mieszkańcom podoba się, że nagle turyści zaczną chodzić pod ich domami?

Sopocianie oczywiście zawsze będą mieć pretensje, co do tego, jak rozwija się miasto. Jeden ze starszych panów spytał mnie kiedyś: „I co, będziemy tu mieli Nowy Jork?”. Odparłam zadowolona: „No chyba już mamy?”, co on skwitował” „I nie o to nam chodziło”, bo chciał żeby było elegancko i raczej w klimacie wiejskim, a nie wielkomiejskim. A przecież Sopot nigdy nie był małą wioską! W dwudziestoleciu międzywojennym przyjeżdżali tu najbogatsi, a wielu mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska nie mogło tu bywać, bo było za drogo.

Dziś oferta wielu lokali też często jest nawet trzykrotnie większa niż w Gdańsku czy Gdyni.

Sopot w historii był elitarny, dla ludzi zamożnych, a jego celem było umilanie czasu. Ale stawiał na kulturę. Jak budowano Grand Hotel, to w planach uwzględniono salę teatralną – wtedy myślano o tym, żeby ten, kto przyjeżdża tu mógł korzystać z plaży, kąpieli, ale i dobrej rozrywki. Budowano kręgi do tańca, Operę Leśną, Kunsthalle, w którym teraz jest klub Sfinks700. Zapomina się o tym, że korzennie to miasto jest z kulturą od początku. Willa na Goyki miała prywatnego właściciela – była tam piwniczka z winami, a on organizował otwarte koncerty muzyki klasycznej. Ludzie mogli tam przyjść, wejść na teren posesji i słuchać muzyki. Kultura i sztuka w Sopocie była od dawna. To ciągłość tradycji. 

[white_box] *Joanna Cichocka-Gula – od lipca 2010 wiceprezydent Sopotu. Sprawuje nadzór nad Wydziałem Kultury i Sportu, Oświaty oraz Referatem Zdrowia i Pomocy Społecznej, a także Wydziałem Obywatelskim. Współpracowała w Studio Filmowym im. Karola Irzykowskiego, przy realizacji filmów fabularnych i dokumentalnych w charakterze asystenta producenta i reżysera. Od 1988 do 2009 roku była dziennikarzem Telewizji Gdańsk. Tworzyła, jako reżyser, programy o tematyce kulturalnej m.in. przez 10 lat program „Brulion Kulturalny”, reportaże i filmy dokumentalne poświęcone kulturze. Przygotowywała relacje m.in. z Festiwalu Filmowego w Gdyni, Festiwalu Operatorów Filmowych „Camerimage” etc. Była osobą zaangażowaną w promocję idei utworzenia Muzeum Sopotu, na stałe współpracowała przy organizacji prestiżowego dla Sopotu Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Telewizji Polskiej „Dwa Teatry”. Była stypendystką Ministerstwa Kultury Francji odbywając staż zawodowy w telewizji ARTE oraz kanałach telewizji francuskiej. Od końca lat 90-tych współpracowała z Miastem Sopot przygotowując m.in. Dni Sopotu w Sztokholmie, Berlinie i Paryżu z okazji 100-lecia miasta.[/white_box]