– Pociąga mnie zderzenie działania artystycznego z ulicą, gwarem, ludźmi, przypadkowymi osobami, przechodniami, śpiewem ptaków i architekturą. To tworzenie w miejscu innych światów. Nakładanie warstw i filtrów, szukanie ukrytych elementów. To nie odczarowywanie miejsc, które kojarzy się ze zdejmowaniem uroku, ja chcę je zaczarować – opowiada Natalia Cyrzan*, animatorka i kuratorka, niegdyś organizatorka festiwalu Streetwaves, a teraz cyklu Odcinki. Wydarzenie po raz pierwszy odbędzie się 11 czerwca na Szańcu Jezuickim w Gdańsku.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Zacznijmy od Streetwaves. Wydaje mi się, że w pewnym momencie w Gdańsku z powodu tego wydarzenia, ale też Narracji, zaczęliśmy przodować w tak rozbudowanych plenerowych imprezach odbywających się w przestrzeni miejskiej. Z kulturalnymi i artystycznymi działaniami efemerycznymi, muzycznymi i teatralnymi na czele.

NATALIA CYRZAN: Faktycznie przed Streetwaves mało było działań, które wędrowały po mieście i eksplorowały je do tego stopnia. Były pojedyncze wydarzenia od bardzo dawna, ale to zawsze były akcje jednostkowe. Być może w jakimś sensie zachęciło to różnych organizatorów w Trójmieście, żeby takie działania zaczęły wędrować. Może to był bodziec, a może coś takiego musiało zacząć się dziać, bo wyczerpały się formuły siedzenia w galerii, w teatrze, czy na sali koncertowej.

Co cię w takich działaniach najbardziej pociąga?

Zawsze fascynowało mnie zetknięcie z realiami ulicy. Wydarzenie artystyczne czy kulturalne wchodzi w takiej sytuacji w dialog z ulicą, co zresztą wielokrotnie prowadziło do problemów.

Jakich?

Artyści nie zawsze byli przygotowani na to, że ulica odpowie – to inna sytuacja niż na sali koncertowej, gdy są w świetle, na podwyższeniu i odgrodzeni od publiczności. Na ulicy interakcja jest nieunikniona, zwłaszcza jeśli trafi się na osoby nieprzywykłe do odbioru wydarzeń artystycznych, które reagują w bardzo spontaniczny sposób, także uczestnicząc w działaniu. To wymaga określonego podejścia, zachowania, luzu i swobody. Nie każdy chce rozmawiać w taki sposób z odbiorcą.

Kto się sprawdza?

Ci, którzy są na taką rozmowę gotowi, albo którzy pozostają niewzruszeni wobec odbiorców. Pamiętam sytuację na Stogach – to było Streetwaves, na którym uczestniczył pan Adam z Domu Opieki Społecznej. Pod wieczór wchodził na zaaranżowaną scenę podczas spektaklu „Caffè Latte” Dada von Bzdülöw i duetu SzaZa. Muzycy trochę się zirytowali, że ktoś odbiera im show, ale też im przeszkadza – nie mogli się w tej sytuacji odnaleźć, dla nich to był po prostu brak szacunku. Niespodziewanie Mikołaj Trzaska, który bardzo dobrze rozumiał tę formułę i ją lubił, wziął saksofon – bo grał chwilę wcześniej nad Pustym Stawem – i wszedł w tę sytuację, dosłownie wszedł w dialog z Panem Adamem.

Odnalazł się w niej.

Można skonstatować, że odbiorca podczas Streetwaves trochę niszczył sacrum sztuki, bo nie zachowywał pewnych norm dyktowanych przez miejsca, w których sztuka na ogół jest prezentowana. Ale niektórzy wykonawcy właśnie z tego przekroczenia czerpali siłę: z kontaktu z ludźmi siedzącymi tuż obok w trawie, płaczu dzieci i całego tego braku zahamowań, które trzymają na przykład widzów teatralnych sztywno w fotelach.

Old Time Radio, Oliwa, Streetwaves 2010.
Old Time Radio, Oliwa, Streetwaves 2010.

Co w takich wydarzeniach jest najważniejsze? Wędrowanie po mieście, prowadzenie ludzi w nieznane im wcześniej miejsca, pokazywanie kultury ludziom, którzy mają z nią utrudniony kontakt?

Tak jak wspomniałam, najbardziej pociągało mnie zderzenie działania artystycznego z ulicą, gwarem, ludźmi, przypadkowymi osobami, przechodniami, śpiewem ptaków i architekturą. Najpierw Streetwaves odbyło się na Głównym Mieście, potem jego główną osią była próba pokazania innych miejsc poprzez hasło „dzielnica stolica”. Chcieliśmy pokazać, że każda dzielnica może być centrum, a każdy mieszkaniec może poczuć dumę z tego, że to u niego na podwórku odbywa się coś ważnego, a sceneria, w której mieszka na co dzień jest równie atrakcyjna jak centrum miasta.

Jeśli animator pojawia się w jakiejś dzielnicy na uboczu, to spotyka się z mieszkańcem, który nie przywykł do turystów. Trzeba o niego zadbać, nawiązać dialog, współpracę. Streetwaves było do tego przygotowane?

Nie, ale z drugiej strony głównym założeniem Streetwaves nie była miękka rewitalizacja dzielnic. Nie udźwignąłby tego budżet ani osoby zaangażowane w realizację tego działania – nikt z nas nie był i nie jest typowym społecznikiem, brakuje nam po prostu kompetencji do długofalowej mozolnej pracy z mieszkańcami, podczas której powstają projekty tworzone przez nich. Dużo bardziej zależało nam na eksplorowaniu mniej znanych zakamarków miasta poprzez działania artystyczne, bycie razem, tworzenie spontanicznych sytuacji, które zapadają ludziom głęboko w pamięć. Pod tym względem więc Streetwaves nie było typowym działaniem skierowanym do mieszkańców dzielnic.

Nie czułaś presji, że to jednak powinien być priorytet?

Na pewno przyświecało nam założenie, żeby pokazać piękno i potencjał danej dzielnicy. Ale społeczna praca wymaga zupełnie innych kompetencji i założenia innych celów. Ja nie zawsze mam w sobie gotowość do bliskiego kontaktu z – czasem bardzo trudnymi – ludźmi. Żeby taki kontakt się udał trzeba mieć w sobie ogromną cierpliwość, otwartość i wewnętrzny constans.

Kiedy ta formuła zaczęła się wyczerpywać? Kiedy zaczęłaś myśleć, jak tę imprezę odświeżyć? Bo czy nie było tak, że o atrakcyjności świadczyły przede wszystkim miejsca?

Zawsze jest tak, że jak pojawia się coś nowego, to za rok ludzie liczą na coś jeszcze bardziej zaskakującego. Wydaje mi się, że przez kilka lat udało się coś takiego utrzymać. Bo trzeba sensownie ułożyć mapę, żeby uczestnicy mogli przejść konkretną trasę, żeby w miarę pobieżnie poznali dany obszar, poczuli się zainspirowani i chcieli tam wrócić. Czasem to się udawało – ludzie poznali dzięki Streetwaves wiele miejsc dotąd przez nich nieodkrytych i potem wracali do nich i pokazywali je innym. Niesamowity był moment, gdy mieszkańcy uświadamiali sobie, że ich kamienica jest przepiękna, albo że mają pod domem wspaniały park, z którego dotąd nie korzystali, a teraz chętnie wezmą koc i zrobią sobie w nim piknik.

W pewnym momencie impreza zaczęła być więźniem mapy?

Tego, że coś gdzieś trzeba umieścić. Stało się to męczące i śmieszne – nadal wielu ludzi to zaskakuje, bo faktycznie nie ma tak wielu imprez, które dzieją się np. na dachu garażu. Ale dla mnie ważniejsze stało się szukanie miejsc zapomnianych czy tych z historią – jak sala weselna z przedziwnym wystrojem na Siedlcach, gdzie grał zespół 19 Wiosen czy opuszczony ośrodek wypoczynkowy „Drogowiec” w Sobieszewie. To było unikatowe i pokazywanie takich miejsc stało się dla mnie priorytetem. Nastąpił zwrot od ludzi w stronę miejsc. Miałam kryzys tego, że te wszystkie głośne jazgotliwe działania przeszkadzają ludziom i po prostu niszczą ich codzienny mir domowy.

Ośrodek Wypoczynkowy "Drogowiec", Sobieszewo, Streetwaves 2014, fot. Dominik Werner.
Ośrodek Wypoczynkowy „Drogowiec”, Sobieszewo, Streetwaves 2014, fot. Dominik Werner.

Mieszkańcom dzielnic, w których odbywa się impreza?

Że to jest dla nich nieprzyjemne i mogą tego po prostu nie chcieć. Kryzys zaczął się na Biskupiej Górce – poczułam rodzaj turpizmu, którym grupa odbiorców z zewnątrz się zachwyca. Ktoś ze Śródmieścia czy Wrzeszcza patrzy na taką dzielnicę jak na egzotykę, dumając „jakie to wspaniale brzydkie”. Od tej pory chciałam, żeby było ładnie, żeby mieszkańcy się uśmiechali.

Ale część mieszkańców chciała współpracować.

Często było tak, że jak uczestniczyli w Streetwaves, czy chcieli z nami pracować, to mieli bardzo nierealistyczne oczekiwania, że ta impreza zmieni ich życie albo warunki, w których mieszkają. Artysta wizualny Elvin Flamingo miał pomysł, żeby na Biskupiej Górce położyć kawałek chodnika – to było przed tym, jak ruszył Budżet Obywatelski – co było dla mnie absurdalne. Natomiast teraz myślę, że paradoksalnie to było najlepsze, co można było zrobić dla tej dzielnicy, bo realnie mogłoby to podnieść jakość warunków życia osób mieszkających w tym miejscu.

Niektórzy mieszkańcy wychodzili do nas i mówili, że jest im źle, w piwnicy są szczury i wszystko im cieknie, nie byliśmy na to przygotowani. Możesz im współczuć, ale na tym się kończy. Czułam złość, że faktycznie nikt nie dba o te dzielnice – i byłam zła na siebie, że żeruję na tym miejscu i biedzie ludzi, którzy tam mieszkają.

No tak, ale jest coś pięknego w tych nieodkrytych dzielnicach. Zespół Dookoom, który grał w Stacji Orunia w 2015 roku, był zachwycony tamtą dzielnicą i porównał ją do przedmieść Kapsztadu przed Mistrzostwami Świata w RPA w 2010 roku. Czy plusem imprezy nie było zwrócenie uwagi na miejsca, które na co dzień się omija, bo poza miejscem pracy, Galerią Bałtycką i Głównym Miastem mieszkańcy nie bywają nigdzie indziej? Może gdyby nie Streetwaves, to Instytut Kultury Miejskiej nie organizowałby wycieczek po Biskupiej Górce i Nowym Porcie?

Masz rację. Być może takie odkrywanie dzielnic zainspirowało wiele działań, zakiełkowało w ludziach, którzy mieli czas i kompetencje, żeby zająć się mieszkańcami, współdziałać z nimi, traktować jak równych. Streetwaves wyzwalało w ludziach energię, która trwała miesiącami – to było radosne wydarzenie, dostarczało wiele fantastycznych chwil, także z udziałem mieszkańców. Była cała masa bardzo budujących sytuacji i konsekwencji. Czasem to, czy reakcja mieszkańców była pozytywna czy negatywna zależało od naszego wyczucia: na Przeróbce warto było trochę oddalić się od ciasnych podwórek, żeby działania nie wciskały się ludziom przez okna, a na Przymorzu mogliśmy spokojnie organizować wydarzenia w przestrzeniach między budynkami, bo mieszkańcy oglądali je z bezpiecznego dystansu swoich balkonów.

Te lata na pewno uświadomiły mi, że potrzebny jest ogromny szacunek dla ludzi i ich prywatności – to, co my nazywamy przestrzenią publiczną dla wielu osób może być przestrzenią pół-prywatną. Nieważne, że podwórko formalnie należy do Skarbu Państwa, a ja uzyskam zgodę na organizację wydarzenia. Ono należy przede wszystkim do mieszkańców dzielnicy – jest ich i mają poczucie, że tam rządzą.

Streetwaves 2012, Orunia, fot. Piotr Połoczański.
Streetwaves 2012, Orunia, fot. Piotr Połoczański.

Z drugiej strony były dzielnice, w których działanie bardzo rezonowało.

Tak było z Nowym Portem i Orunią. Dzieci z tej drugiej natychmiastowo włączyły się w imprezę. Ale działo się tak dlatego, że tamtejsi mieszkańcy są aktywni i że się o nich dba – na Oruni działa Dom Sąsiedzki i mieszkańcy są przyzwyczajeni do takich akcji. W Nowym Porcie ludzie wyrywali sobie artystów z rąk – każdy był dumny z tego, co działo się u nich za oknem.

Hasło „dzielnica stolica” pokazało tożsamość dzielnic. Że mieszkańcy bardziej niż Gdańsk kochają Nowy Port, Biskupią Górkę albo Wrzeszcz.

Tacy ludzie zawsze są skarbem dla swoich dzielnic. Ale to hasło jest dwuznaczne – może mieć pozytywne konotacje, a z drugiej strony może brzmieć szowinistycznie, jak te napisy na murach: „Osowa stolica, reszta okolica”.

Albo „Wrzeszcz – nie lubimy obcych”.

Wykluczające. Wydaje mi się, że te wydarzenia balansują na takiej granicy – mogą być czymś niezwykłym, prowadzić do integracji i poczucia dumy. A mogą niebezpiecznie przesuwać je w kierunku poczucia, że „o, przyszli tu do nas jak do zoo”, czy widzenia w innym obcego.

Uważasz, że instytucje kultury powinny wychodzić poza swoje mury? Pytam o to także przez pryzmat poszerzania działań w kulturze – nowych środków, form, miejsc, o których pisałem z zespołem w badaniu Poszerzenie Pola Kultury, w którym powoływaliśmy się m.in. na Streetwaves.

To jest potrzebne – jeśli ktoś potrafi to robić i ma w zespole osoby pełniące funkcje mediatorów i społeczników, którzy pośredniczą między instytucją i mieszkańcami. Natomiast nie w przypadku, gdy jest to działanie na hurra!, które jest wtargnięciem w jakieś miejsce – wtedy lepiej się powstrzymać. Ważne jest też po czyjej stronie leży inicjatywa – instytucji czy mieszkańców. Zależy, na ile ludzie lubią instytucję, która jest koło nich, jak dobrze ją znają.

Liczy się prawdziwość osób, które stoją za takimi działaniami. Na przykład Mikołaj Jurkowski dla ludzi, z którymi pracuje na Dolnym Mieście jest prawdziwy, jest swój. Podobnie jest z Przemkiem Kluzem na Oruni, który prowadzi tam Dom Sąsiedzki. Jeśli jesteś swój, to ludzie uwierzą w to, co im dajesz. Ale jeśli przybiegasz do nich z innej dzielnicy, mówisz z jakiej jesteś instytucji i że reprezentujesz miasto, to od razu utożsamiają cię z urzędnikiem – mieszają się cele, nie wiedzą, o co ci chodzi, po co to robisz i dlaczego u nich na podwórku. I nie dziwię się im.

Czy między mieszkańcami, którzy mieszkali tam, gdzie odbywało się Streetwaves a przyjezdnymi wytworzyła się wspólnota? Najbardziej zapalnym punktem było to, co wydarzyło się przy kawiarni Kurhaus w 2014 roku – tłum ludzi i lokalsi, którzy dzwonią na policję. Powraca problem tego, jak dzielić się przestrzenią i wspólnie z niej korzystać, w tym argument: knajpy dla ludzi, a nie cisza nocna, a jak się komuś nie podoba to niech się wyprowadzi, najlepiej pod obwodnicę.

Wiele zależy od dzielnicy i nastawienia ludzi, ale też od przybysza, osoby, która przychodzi, właściciela lub właścicielki knajpy. Tego, czy przekona do siebie ludzi, jak do nich dotrze, czy mu na nich zależy czy nie, czy jest prawdziwy.

Sylwester Gałuszka, który otworzył Nową Kolonię, wspaniale dogadał się z sąsiadami i miejsce funkcjonuje. Podobnie jest z Drukarnią, której właściciele zaczęli od rozmowy z sąsiadami – powiedzieli, że nie chcą robić nic wbrew nim. Trzeba mieć w sobie zdolność rozmowy z ludźmi.

19 Wiosen, Siedlce, Streetwaves 2013. Fot. Łukasz Unterschuetz.
19 Wiosen, Siedlce, Streetwaves 2013. Fot. Łukasz Unterschuetz.

Streetwaves w pewnym momencie bardzo się rozrosło. W tym roku przeformułowałaś tę imprezę – z innym, zawężonym programem, pod inną nazwą, z innym celem. Wspomniałaś, że chciałaś robić wydarzenia ładne i miłe. Ale przecież mizofonia – stan neurologiczny, pojawiający się w ciele w odpowiedzi na odgłosy związane z fizjologią jamy ustnej i języka – wcale taka nie jest. Skąd wzięły się Odcinki w Szańcu Jezuickim?

No cóż, chyba głównie stąd, że odczuwam świat w sposób dosyć posępny i mam włączony radar na ludzi, którym żyje się w nim trudno. Interesują i rozczulają mnie wszystkie ludzkie fobie, filie i stenie – wszelkie formy nadwrażliwości na świat. Każdy z nas jakieś ma. Osobom cierpiącym na mizofonię bardzo ciężko jest funkcjonować z osobami najbliższymi, są często wyalienowane i samotne, ale jednocześnie mają niezwykłe zdolności – choćby synestezję czyli np. widzenie dźwięków lub liter kolorami. Czyli z jednej strony skrajna i bolesna nadwrażliwość, a z drugiej coś pięknego i totalnie wyróżniającego. Ważna jest też świadomość, że nie jesteś jedyną osobą na świecie, która cierpi na jakieś schorzenie. Większość mizofoników nie ma pojęcia, że na świecie są setki tysięcy osób, które czują tak samo.

Jak na ten pomysł zareagowali artyści?

Niektórzy zareagowali natychmiastowym zrozumieniem zagadnienia – może dlatego, że artyści mają często wiele dziwactw. Inni byli zafascynowani – tak jakby rozpoznanie zjawiska, o którym dotąd nie słyszeli mogło potencjalnie poszerzyć pole ich wrażliwości na świat. Kilkoro z nich dostrzegło mizofonię u swoich najbliższych. Błażej Król bardzo się tym zainteresował pod kątem dźwiękowym. Felix Kubin powiedział, że sam nie ma mizofonii, ale uczył dziewczynę, która ją miała i zrobiła o tym pracę, dlatego to zjawisko bardzo go interesuje. Z kolei IP Group i Anka Herbut bardzo głęboko wniknęli w temat i odnaleźli w nim wątki, które można w piękny sposób przełożyć na sztukę. Najważniejsze jest dla mnie odnalezienie w tym działaniu jakiejś symboliki i przefiltrowanie jej przez sztukę. Widzę w tym wielkie pole niedosłowności, na którym mnóstwo rzeczy może się wydarzyć.

Zaatakujecie odbiorców nieprzyjemnymi dźwiękami?

Nie! Żadnej dosłowności – podgłośnionego mlaskania, żucia ani chrupania. Szaniec Jezuicki przypomina kształtem na mapie ucho ludzkie, a jego budowa to dla mnie odzwierciedlenie usznych kanalików i labiryntów. Na początku wydawało mi się, że Szaniec jest schronieniem i ucieczką przed dźwiękami miasta, ale nocą okazało się, że jest dokładnie na odwrót – stojąc na dole w fosie słyszysz wyolbrzymione dźwięki dochodzące z miasta. To też wydało mi się symboliczne – nie ma ucieczki na zewnątrz, możesz uciec tylko w siebie.

Szaniec Jezuicki, czerwiec 2016, fot. Jakub Knera / instagram.com/noweidzieodmorza
Szaniec Jezuicki, czerwiec 2016, fot. Jakub Knera / instagram.com/noweidzieodmorza

Jak będą wyglądać Odcinki?

Wydarzenie będzie miało formę zbliżoną do spektaklu, którego trzeba doświadczyć od początku do końca. Podzieliliśmy Szaniec na strefy, które odpowiadają poszczególnym stadiom mizofonii. Publiczność dostanie na miejscu mapę tych stref i ruszy w podróż w głąb ciała i umysłu osoby mizofonicznej: od bodźca (po ang. trigger) przez odruch fizyczny (reflex) i ekstremalne emocje do samotności i alienacji. Poszczególne strefy staną się miejscem muzycznych i dźwiękowych interwencji trzynaściorga członków Wielkiej Orkiestry Mizofonicznej. Będą solowe live-acty i będzie wspólny puls – środowisko dźwiękowe całego Szańca-ucha w dwóch scenach zbiorowych. W jednej z nich – w strefie emocji – spotkają się prawie wszyscy! To dla mnie niesamowite – zaprosiłam praktycznie samych indywidualistów, na początku wielu z nich zapewniało mnie, że wolą działać samodzielnie, a teraz wszyscy chcą pracować nad wspólnymi wartościami. Pojawi się też intrygująca interwencja kulinarna – stół pełen bardzo dziwnego pokarmu, nad którym pracuje Food Think Tank z Wrocławia. Czyli mizofonia stuprocentowo przepuszczona przez wielowarstwowe artystyczne filtry uczestniczących w projekcie wykonawców.

Idea odkrywania, która towarzyszyła Streetwaves powraca w nowej formie.

Tak! Zamierzam wznowić także „Miejsca” – cykl, którego pierwsza odsłona miała miejsce w 2014 roku w Klubie Garnizonowym w Gdańsku Wrzeszczu. To będą minimalne działania w dużo mniejszych przestrzeniach, próba zwrócenia uwagi na konkretne miejsca i ich potencjał. Poza tym razem z Olem Walickim założyliśmy fundację Słone Przymorze, której celem jest między innymi działanie w różnych nieoczywistych lokalizacjach. Zostaliśmy zaproszeni do stworzenia
dźwiękowo-przestrzennej instalacji podczas festiwalu All About Freedom. Spróbujemy zamienić ogród zimowy Europejskiego Centrum Solidarności w świat dźwięków z małymi koncertami i działaniami performatywnymi.

To kolejna próba odczarowania miejsca.

To tworzenie w miejscu innych światów. Nakładanie warstw i filtrów, szukanie ukrytych elementów. Odczarowywanie miejsc kojarzy się ze zdejmowaniem uroku, ja chcę je zaczarować.

[white_box]* Natalia Cyrzan – animatorka, kuratorka. Laureatka nagrody rektora UG dla najlepszych studentów w roku 2002 oraz nagrody Miasta Gdańska dla młodych twórców w dziedzinie kultury w roku 2010. W IKM pełni funkcję kierownika projektów i tworzy lub współtworzy Streetwaves, Narracje, cykle wykładów i spotkań oraz koncerty realizowane zarówno w siedzibie Instytutu jak i w innych przestrzeniach Gdańska. [/white_box]

Nowe idzie od morza jest patronem medialnym wydarzenia Odcinki. WIĘCEJ.