– Więź odnosi się do miejsca, które bardzo dobrze znamy. Ja nie mam żadnego obowiązku wobec Polski, większy obowiązek mam wobec Gdyni. Co mam na przykład do Rzeszowa? Nigdy tam nie byłam. Zmniejszamy sobie te obszary, to nasz mikrokosmos. Miasto jesteśmy w stanie lepiej poznać, ma granice. Pasowałby do tego kawałek „Under the Bridge” Red Hot Chilli Peppers – to są moje śmieci, to miasto, które kocham. Łatwiej wyznać miłość miastu niż człowiekowi – opowiada Diana Lenart*, która po dwudziestu latach emigracji wróciła do Gdyni i organizuje w niej festiwal Open House Gdynia.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Po co zapraszać ludzi do różnych mieszkań?

DIANA LENART: Po to, żeby się poznali. To kluczowe w kontaktach międzyludzkich – jeśli ludzie się nie znają to tego kontaktu nie ma. A jeśli jest to prowadzi to wyłącznie do dobrych sytuacji. Powiem górnolotnie, ponieważ używam takich słów i się ich nie boję: to sprawa globalna i lokalna, przyczynek do wszelkiego dobra, które dzieje się na Ziemi. Open House Gdynia jest po to, żeby ludzie otworzyli się na siebie, żeby nie przechodzili obok siebie obojętnie. Taka impreza i spotkania jest absolutnie konieczna dla zmian w mieście i dla zmian w nas samych.

Jak wygląda taka wizyta? Wchodzimy i oglądamy co kto ma w pokoju i na półkach?

Bardzo często czeka na nas coś specjalnego: kot, pies, uczulenia, alergie. (śmiech) To niezwykle szczodre, że ludzie zgadzają się otwierać swoje mieszkania. Co jest tego przyczyną? Moja perswazja, ale też świadomość tego, że muszą się czymś inspirować. Festiwalowi przyświeca hasło „zainspiruj się Gdynią” – chodzi przede wszystkim o inspiracje estetyczne. To, co widzimy i co nam się nie podoba to efekt tego, że ludzie często nie wiedzą jak coś zrobić inaczej, a nie wynik ich złej woli. Nie mają dobrych wzorców. Debaty na temat wizualnego zanieczyszczenia miasta, reklam powinno zacząć się od edukowania ludzi. Open House Gdynia ma do tego zachęcić – żeby poznawać dobre i ciekawe wnętrza.

Luksusowe?

Czasem tak, ale nie zawsze. To wnętrza na różne kieszenie i różne potrzeby. Można aspirować do wyjątkowo luksusowych miejsc, a można po kosztach zrobić coś pięknego. Takie rozwiązania chcemy pokazywać.

Urząd Miejski, fot. Hanna Kozicka
Miejsca, które będzie można odwiedzić podczas Open House Gdynia 2016: Urząd Miejski, fot. Hanna Kozicka.

Festiwal służy spotkaniu i pokazaniu jak w prosty sposób można urządzić mieszkania?

Tak. Nie wszystko da się zmienić. Można wyburzyć i wybudować coś nowego – to tendencja, która w wielu krajach staje się coraz mniej popularna. Popatrz na Kopenhagę czy Amsterdam – tam się twórczo remontuje. To dotyczy nie tylko architektury. Chodzi o to, żeby jak najtaniej zrobić coś ciekawego i estetycznie pasującego do otoczenia.

Jak?

Podczas ubiegłorocznej edycji Open House Gdynia otwierałam dom moich rodziców, mój rodzinny dom, który jest brzydki, co podkreślałam. Nie wszystko jest ładne i nie wszystko musi być ładne, nie wszystko do siebie pasuje. Ale na przykład poprzez użycie odpowiedniej kolorystyki można to zmienić. W przypadku domu moich rodziców wygląda to tak, że dookoła są kolorowe budynki, dom moich rodziców w szarościach i bielach, a obok znów pasteloza. To świetny przykład na to, że czasem wystarczy zmienić kolor. Że to, co podoba się nam na t-shircie lub majtkach niekoniecznie będzie dobrze wyglądać w otoczeniu natury. Sąsiadka dziwi się dlaczego kwiaty w moim ogródku wyglądają tak ładnie. Odpowiedź jest prosta – mam dla nich odpowiednie tło! A jak pani ma kolor, który wygląda jakby wybuchła bomba atomowa to nie będzie to dobrze wyglądało.

Jak wybieracie przestrzenie, które można zobaczyć na festiwalu? To mieszkania, ale też budynki użyteczności publicznej.

Każdy z nas w czymś się specjalizuje. W zespole festiwalu są architekci, historycy sztuki, miłośnicy i znawcy Gdyni – robimy wielką burze mózgów i każdy coś proponuje. Zakładamy, że zawsze wchodzi się do wnętrz – czasem są to mieszkania, ale czasem bunkry, wysokie budynki, mieszkania prywatne, urząd miejski, szkoły. Chcemy otwierać piękne modernistyczne kamienice i świetnie zachowane wnętrza, ale chcemy też pokazywać mieszkania w blokach. Ludzie przecież tam mieszkają. Ich piękno dostrzegł Holender Menno van der Meer, którego wystawę pokazujemy w Muzeum Miasta Gdyni. Nie interesuje go konwencjonalne piękno – odnalazł w mieście detale i budynki, które nie są piękne w oczywisty sposób. Nie modernizm z opływową fasadą, ale zwykły ordynarny blok. Natomiast to w jaki sposób go sportretował, wydobywa z niego twarz, ludzką twarz.

Co sportretował? W Gdańsku mamy ogromy Falowiec, który mieszkańcom kojarzy się negatywnie, a ludzie z całego świata przyjeżdżają go oglądać i kręcą o nim filmy dokumentalne.

Czasem potrzeba innych oczu, żeby to piękno doceniły. Jak jesteśmy do czegoś przyzwyczajeni to często tego nie dostrzegamy – tego piękna, które mamy na co dzień. Dopiero kiedy ktoś inny zwróci na nie uwagę, albo je wyburzy to sobie o nim przypominamy. Wystawa Menno van der Meera właśnie na tym się opiera. Jeździł w różne miejsca, nie tylko do modernistycznych kamienic – odwiedził Chylonię, Grabówek czy Pogórze aby fotografować jakieś przedziwne i nieznane nikomu miejsca, niedoceniane i niedostrzegane na co dzień. Portretuje budynki tak jak inni fotografowie portretują ludzi. Wystawa nazywa się „Gdynia en face” i pokazuje fasady kamienic, bunkrów, kościołów, blokowisk i innych miejsc. Naoglądał się przepięknych budynków, dlatego docenia te, które dla nas są niedoskonałe i które w ogóle są niedoskonałe. Bo tylko niedoskonałość jest niepowtarzalna.

Może nie doceniamy naszych mieszkań i przestrzeni?

Oczywiście, że nie doceniamy. Przede wszystkim polegamy wyłącznie na naszym guście. De gustibus non disputandum est, ale niektórzy gustu po prostu nie mają. Oczywiście nie muszą i nie będziemy nikogo siłą nawracać – jeśli ktoś chce pomalować ścianę na pomarańczowo albo limonkowo, niech to robi. Tyle, że taki kolor sprawia, że żyje się gorzej jeśli przebywa się w takim pomieszczeniu – to sprawdzone naukowo. Chcemy, żeby ludziom żyło się lepiej, żeby wnętrza były harmonijne, żeby fasady miały piękne kolory, które nie rażą.

Budynek biurowy ZUS, fot. Menno van der Meer
Open House Gdynia 2016: Budynek biurowy ZUS, fot. Menno van der Meer.

Powinni kierować się po poradę do specjalistów?

Nie naprawisz instalacji elektrycznej sam, bo może stać ci się krzywda, operacji też nie zrobisz sobie sam. Estetyki również trzeba się nauczyć – ten festiwal ma kojarzyć mieszkańców ze specjalistami, którzy im pomogą. Bez wielkich kosztów – czasem wystarczy popatrzeć na coś ładnego i zrobić coś podobnie. Nie pokazujemy wnętrz zaprojektowanych tylko przez architektów, ale czasem przez całą rodzinę, której członkowie wspólnie malowali ściany. Chodzi też o to, żeby nie niszczyć tego, co zostało po pięknym modernizmie – trzeba to chronić, bo nie będzie czego pokazać dzieciom i wnukom. To miasto, które możemy uratować!

Od czego?

Od zapomnienia, zniszczenia. Często zastępuje się pewne elementy tańszymi, bo trudno coś wyremontować i dosztukować. Po to robimy festiwal, żeby pokazywać twórcze remonty, że coś można zrobić, zachowując ducha obiektów. To tak jakby piękną kobietę ubrać w szkaradne ubrania. Modernistyczny budynek z plastikową bramą i kaflami z Castoramy nie będzie już taki piękny.

Wróciłaś do Gdyni po ponad dwudziestu latach. Mieszkałaś tu do siódmego roku życia, potem byłaś w Bagdadzie, Londynie i Barcelonie. Był moment, że zatęskniłaś za architekturą i ludźmi z Gdyni?

To trudne pytanie. Z jednej strony jest Weltschmerz, tęsknota za podróżami, przestrzenią i światem. A z drugiej jest tęsknota za domem i ludźmi, czymś co znamy. Nigdy nie straciłam kontaktu z Gdynią – tu mieszkają najlepsi ludzie na świecie, naprawdę! Mogę to powiedzieć bo byłam wszędzie. (śmiech) Tu jest coś, czego nie ma gdzie indziej. Chcesz jeszcze więcej banałów?

To wcale nie banały.

Tu jest moje miasto i zawsze tu będzie moje serce. To miasto o ogromnym potencjale, gdzie lubię mieszkać, chodzę po moich ulicach i nie czuję się obco. Chcę coś zrobić dla tego miasta. Nie wiem czy robię Gdyni dobrze, ale wiem że ona robi dobrze mi, więc chciałbym żeby to było obopólne.

Coraz więcej osób emigruje – szuka pracy, innych miejsc za granicą. U ciebie jest dokładnie na odwrót. W Gdyni czujesz się u siebie, w Barcelonie nie?

Trzeba zobaczyć wszystko, żeby ocenić co jest najlepsze. Warto też docenić miejsce, w którym się jest – w ten sposób uciekamy, chcemy być dorośli, niezależni, chcemy zobaczyć świat. Nie wiem w jaki sposób, ale Gdynia z powrotem mnie przyciągnęła – może ma magiczną moc? Nie znudziło mi się gdzieś, nie byłam w jakiejś dramatycznej sytuacji wyjeżdżając z Barcelony. Po prostu stwierdziłam, że bez tej Gdyni nie wytrzymam, że chcę organizować tutaj ten festiwal i że to moja misja. Robię to z fantastycznymi ludźmi: Agnieszką Drączkowską – historyk sztuki, która pisze o wnętrzach i architekturze najlepiej ze wszystkich osób jakie znam; Arkiem Brzęczekiem, który zna w Gdyni wszystkich i nikt nie zna miasta lepiej niż on. Niezastąpiona jest Anka Kobierska, a Michał Miegoń to znawca Gdyni, alternatywny przewodniki, który wynajduje najdziwniejsze i najwspanialsze miejsca, a oprócz tego gitarzystą w zespole The Shipyard. I jeszcze Magdą Krezymon!

Powiedziałaś, że zatęskniłaś za Gdynią. Jak wyglądała ta tęsknota, skoro nie było cię tu tak długo?

Jestem tak skonstruowana, że tęsknię do sytuacji, miejsc, jestem bardzo sentymentalna. Pomimo tego, że z Gdyni do Barcelony można polecieć samolotem w trzy godziny, dwa razy w tygodniu – jakby się uprzeć to można mieszkać tu, a pracować tam. Odbywam te podróże w głowie, ale w Gdyni widzę potencjał. Zawsze czułam się gdyńska. Faktycznie, długo mnie tu nie było, ale tu przyjeżdżałam.

Na święta pewnie czasem cię nie było.

Tak. Ale najlepsze święta to te, które spędzasz poza domem. Wtedy tęsknota jest piękna – wychodzi duch świąt. Jeśli co roku spędzasz święta w tych samych okolicznościach, to nie masz za czym zatęsknić. A wtedy nie dostrzegasz tego piękna, widzisz je dopiero gdy go nie ma. To bardzo przewrotne.

Hufiec i Stanica ZHP, fot. Dominik Jagodziński
Open House Gdynia 2016: Hufiec i Stanica ZHP, fot. Dominik Jagodziński.

Jak zmieniła cię emigracja?

Chciałam wtopić się w miasta, w których mieszkałam. W Londynie było to niemożliwe, bo byłam tam za krótko, około roku i był dla mnie nieprzyjazny. Dopiero w Barcelonie się zakochałam. Podróżując i poszukując zawsze wracamy do początku. Odnajdujemy siebie na nowo, bo wszystko jest poszukiwaniem. Wraca się do punktu startu, aby zrozumieć to, kim się jest. Bo nie można od siebie uciec.

W Barcelonie dojrzałam, wyrobiły mi się gusta, nabrałam ogłady, nauczyłam się języków, poznałam wspaniałych ludzi, zobaczyłam to co chciałam, przeżyłam też parę zawodów. Po prostu intensywnie przeżywałam każdą chwilę. Nie myślałam o tym, że wrócę do Gdyni – po prostu podejrzewałam kim jestem, ale nie wiedziałam tego na pewno i wróciłam po to, żeby się okazało, że jestem tą samą osobą, która wyjechała, tylko starszą o ileś lat.

Wtopienie się w miasto się udało?

Nie czułam się Polonią, nie czułam się nawet jak emigrantka. Dopiero pobyt w Muzeum Emigracji mi to uświadomił. Emigrant zawsze kojarzył mi się z poszukiwaniem azylu, jakiegoś lepszego życia. Ja tego nie poszukiwałam, wyjechałam w drogę, aby odnaleźć siebie.

Inna kultura czy inne miejsce pomaga znaleźć siebie czy pomaga uciec?

Nie wiedziałam czy od czegoś uciekam czy czegoś szukam. Nigdy nie wiadomo. Ale poruszanie się jest ważne. Zachęcam wszystkich, żeby wyjeżdżali, siedzieli gdzieś długo lub krótko, ile chcą. Uważam, że to zawsze pozytywne doświadczenie.

Powiedziałaś, że nie czułaś się jak emigrantka. Czy w czasach, kiedy łatwo się poruszać, możemy polecieć w wiele miejsc, jeszcze emigrujemy, jeździmy „za granicę”, która mentalnie już nie istnieje?

Nie ma granic, a jeśli tak, to są to granice wiochy, okrucieństwa, złego gustu, granice które można przekroczyć. Wystarczy pojechać w miejsce, gdzie nikt nie wygania uchodźców i nie krytykuje mężczyzn za trzymanie się za ręce. Wyjechanie z Polski nadal jest wyjechaniem za granicę. Jako naród często jesteśmy najeżeni, jest dużo ludzi, którzy nie lubią siebie i dlatego nie lubią innych. Więc rzeczywiście wystarczy wyjechać za granicę, żeby zobaczyć inną rzeczywistość, chociażby do Berlina, bo to zupełnie inny świat.

Schron tunelowy, fot. Adam Wojcieszonek
Open House Gdynia 2016: Schron tunelowy, fot. Adam Wojcieszonek.

Na hasło Gdynia i emigracja od razu myślę o Gombrowiczu, który odpłynął stąd do Argentyny w 1939 roku. Często pisał o Polakach za granicą.

Tak, krytykował Polonię, patriotyzm, że ojczyzna to najgorsze słowo bo pojawia się jakiś obowiązek wobec kraju. Ja nigdy nie potrzebowałam czuć, że posiadam ojczyznę. Te słowa są tak pretensjonalne – nie chodzi o ziemię, ale o sytuacje, bliskość czegoś, co znamy. Historia Gdyni to też historia emigracji, ucieczek politycznych i przykrych wyjazdów. Nie należy o tym zapominać. Mamy wspaniałe Muzeum Emigracji, które znajduje się w dawnym budynku Dworca Morskiego.

Może zbyt często mówimy o ojczyźnie w wydumany sposób, a za mało w osobistym i bliskim wymiarze. Może ojczyzna to niekoniecznie kraj, a miasto czy dzielnica, a której się mieszka?

Nie ma w tym szczerości. Gombrowicz poznał Polonię za granicą najlepiej. Podejrzewam, że to są ludzie którzy bardzo się wspierają, a jednocześnie bardzo zwalczają. To środowiska bardzo szczelne, hermetyczne – ja nie miałam z nimi do czynienia. Może chwilowo w Londynie, z którego uciekłam. Więź odnosi się do miejsca, które bardzo dobrze znamy. Ja nie mam żadnego obowiązku wobec Polski, większy obowiązek mam wobec Gdyni. Co mam na przykład do Rzeszowa? Nigdy tam nie byłam. Zmniejszamy sobie te obszary, to nasz mikrokosmos.

Dlaczego bliżej nam do miasta niż kraju?

Jesteśmy je w stanie lepiej poznać, ma granice. Z drugiej strony używamy określenia Matka Ziemia. Czy to nie jest tak, że bardziej utożsamiasz się z kulą ziemską i miastem, w którym mieszkasz niż z Polską? To są różne skale tego, co człowiek może wytrzymać – mikrokosmos i makrokosmos. Kula ziemska jest abstrakcją, a miasto, dzielnica albo dom – bardzo realnym miejscem. Nasz mózg przetrawia coś abstrakcyjnego i realnego.

Nie odczuwasz obowiązku wobec Polski, ale wobec Gdyni tak.

Nawet mieszkając na emigracji stwarzamy sobie jak najszybciej dom – to taki typowy syndrom emigranta. Budujemy własną przestrzeń, która będzie kupionym domem nad oceanem albo wynajętym pokojem. Umieszczamy tam pamiątki i tworzymy malutką ojczyznę. Ta sentymentalna droga – od naszego serca do naszego kraju wiedzie przez różne rzeczy, obiekty. Prędzej przez pierogi niż hymn. Salutujesz jak słyszysz hymn? Ale możesz sobie wyobrazić, że po długiej nieobecności w kraju, jedząc bigos, przygotowany przez mamę, może uronisz łzę. W Hiszpanii nie ma konwalii, a przecież zapach tak bardzo przypomina mi rodzinne strony. Pasowałby do tego kawałek „Under the Bridge” Red Hot Chilli Peppers – to są moje śmieci, to miasto, które kocham. Łatwiej wyznać miłość miastu niż człowiekowi.

[white_box]* Diana Lenart to organizatorka festiwalu architektury „Open House Gdynia” – lokalną edycję międzynarodowego festiwalu „Open House Worldwide”. W czasie jego trwania otwieramy dla publiczności na co dzień niedostępne przestrzenie oraz mieszkania prywatne. W ten sposób chcemy sprawić, by mieszkańcy Gdyni poznali się trochę lepiej i zbliżyli do siebie. Do siódmego roku życia mieszkała w domu moich dziadków w Gdyni, skąd wyemigrowała do Bagdadu, gdzie spędziła trzy lata. Po studiach wyjechała do Londynu, gdzie mieszkałam ponad rok, a potem do do Barcelony, gdzie spędziła kolejne 15 lat. [/white_box]