– Wiele osób ma w dupie estetykę miasta i twoje odczucia z nią związane. Chociażby architekci, konserwator zabytków, deweloperzy i inne cwaniaki, którzy wolą zrównać z ziemią wartościowe obiekty, po to, żeby stawiać tam swoje plastikowo-szklane kloce. Nie mówiąc o wszędobylskiej reklamie, billboardach czy zwyczajnym przedsiębiorcy, który wywiesi na płocie cebularski baner zaprojektowany przez ślepego grafika. Tego przeciętny Kowalski nie widzi, albo mu to nie przeszkadza. Ale kiedy ten pozorny ład, sterylność, kąty proste i przekaz prosty zostaną zaatakowane graffiti, czymś, co wychodzi poza ramy, czymś, czego nie da się logicznie wytłumaczyć, Kowalski wpada w panikę i gniew – opowiada Krik*, graficiarz i artysta wizualny.

Fotografia: Renata Dąbrowska

JAKUB KNERA: O tym, co robisz mówi się, że to wandalizm.

KRIK: Ale o tym, co robię mówi się też: sztuka. Więc albo jestem artystą-wandalem, albo ani jednym, ani drugim. Wolę być nikim.

Tag to element graffiti, o czym wiele osób może nie wiedzieć. Twoje nastawienie do „oznaczania” miasta zmieniło się na przestrzeni lat?

Tag to esencja tego nurtu. Odcinanie go od graffiti nie ma sensu. Kilkanaście lat temu zaczynałem jako normalny grafficiarz, ale nigdy nie byłem dobrym tagerem. Teraz tym bardziej nie można o mnie tego powiedzieć. Ale rozumiem tagowanie i lubię czytać te miejskie litery. Jak wiesz, o co w tym chodzi, to możesz się świetnie bawić, spotykając znajome ksywki w różnych dziwnych miejscach na drugim końcu świata. Np. wchodzisz gdzieś na tory kolejowe pod Rzymem przez dziurę w płocie. Ktoś idzie, więc chowasz się w krzakach i widzisz na skrawku czegoś mały podpisik kozackiego zawodnika z Berlina. Wtedy z uśmiechem stwierdzasz, że pewnie też musiał się kitrać w tych krzakach. Albo idziesz w Barcelonie gdzieś na piwko, siadasz sobie, a tu obok Ciebie, podpis Twojego kolegi. Niby nic, a cieszy.

Wspomniałeś o tagach, a jak rozróżniasz graffiti od street artu? Każde w przestrzeni miejskiej traktujesz tak samo? Różni je chociażby czas powstawania: tag można zostawić w kilka sekund, ogromne murale nie.

Nie traktuję tego tak samo, bo to zupełnie różne dyscypliny, ale mające jakieś tam wspólne korzenie. Mural to nie zawsze street art. Często to malarstwo wielkoformatowe, które jest już całkiem inną formą twórczości.

Tag można zostawić wszędzie – na ścianie, na Szybkiej Kolei Miejskiej. Graffiti i murale już niekoniecznie.

Tag to graffiti. Graffiti można zostawić wszędzie. To jest istotą graffiti, że nie można go robić, a jednocześnie możesz zrobić je gdzie tylko chcesz… o ile ci się to uda. Mural już niekoniecznie. Do muralu potrzebujesz ściany, a do ogromnego muralu potrzebujesz ogromnej ściany. Do graffiti wystarczy cokolwiek.

Goręczyno, 2016.
Goręczyno, 2016.

To markowanie miasta.

Pewnie tak jest. Graffiti to trochę takie zaznaczanie terenu i zostawianie po sobie śladu. „Tu byłem”. Zostawiasz swojego kulfona i idziesz dalej.

Skoro robisz to dla siebie, to nie myślisz o innych, ich reakcji i poczuciu estetyki miasta. To nie zaśmiecanie?

Pytasz mnie, jakbym to ja stawiał tagi. Ja się tylko na tym trochę znam, bo piętnaście lat temu też malowałem graffiti i znałem parę osób, które to robiły. Więc odpowiadam Ci jako obserwator zjawiska. Masz rację. W graffiti nie myślisz o innych, ich reakcjach i poczuciu estetyki. Masz to w dupie. Ale myślę, że wiele osób ma w dupie estetykę miasta i twoje odczucia z nią związane. Chociażby architekci, konserwator zabytków, deweloperzy i inne cwaniaki, którzy wolą zrównać z ziemią wartościowe obiekty, po to, żeby stawiać tam swoje plastikowo-szklane kloce. Nie mówiąc o wszędobylskiej reklamie, billboardach czy zwyczajnym przedsiębiorcy, który wywiesi na płocie cebularski baner zaprojektowany przez ślepego grafika. Tego przeciętny Kowalski nie widzi, albo mu to nie przeszkadza. Ale kiedy ten pozorny ład, sterylność, kąty proste i przekaz prosty zostaną zaatakowane graffiti, czymś, co wychodzi poza ramy, czymś, czego nie da się logicznie wytłumaczyć, Kowalski wpada w panikę i gniew. Jestem w stanie go zrozumieć. Rozumiem też dzieciaka, który chce sobie pomalować jakiś murek, bo nie podoba mu się życie pod linijkę. Czy to zaśmiecanie? I tak, i nie, zależy kogo zapytasz i którego konkretnie obrazka to pytanie dotyczy. Jasne jest, że są miejsca które lepiej wyglądają nietknięte.

Mówisz, że nie lubisz, gdy miasta są sterylne. Gdy odwiedzam inne miasta, ale też chodząc po Gdańsku, widzę, że graffiti i street art mówią coś o mieszkańcach, budują tożsamość miasta. Pokazują, że żyje, to miejskie zaznaczanie swojej obecności w przestrzeni.

Popatrz na Berlin albo Paryż. Jeżdżąc tam kolejką, albo spacerując po mieście, można dostać oczopląsu, tyle jest graffiti i street artu. Są ulice, na których nie znajdziesz „czystego” metra kwadratowego i jakoś wszystko działa. Są dzielnice, które z tego słyną, co też sprowadza wielu turystów. Nie wiem, czy jest jakiś związek, ale najwięcej uśmiechniętych ludzi spotykałem w miastach, w których graffiti było na każdym kroku. Chociażby taka Barcelona, w której dosłownie każda roleta czy brama są całe w tagach, wlepkach i malunkach.

Masz markę, nie jesteś anonimową postacią, twoich bohaterów rozpoznaje wiele osób. Nie wyobrażamy sobie Gdańska bez dźwigów, a ktoś napisał, że nie wyobraża sobie miasta bez twoich postaci, nawet jeśli nie zna ciebie jako twórcy.

Miło coś takiego słyszeć.

Gdańsk Chełm, 2013.
Gdańsk Chełm, 2013.

Kończyłeś jakieś szkoły plastyczne?

Nie.

Jak zaczęła się twoja przygoda z graffiti?

W liceum miałem paru kolegów, którzy słuchali hip-hopu i chodzili w szerokich gaciach. Czasem któryś zostawił taga w szkolnym kiblu, w zeszycie albo za śmietnikiem. Spróbowałem też coś maznąć, a że od dziecka dużo rysowałem, szybko się wkręciłem.

Pamiętam dokładnie te pierwsze akcje i nasz pierwszy obrazek – działaliśmy jako Grupa FC. Zabraliśmy ze sobą srebrną, czarną, fioletową i czerwoną farbę, ale nie wiedzieliśmy, jak zrobić szkic na ścianie, więc wzięliśmy kredę, żeby rozrysować. Ściana była biała, więc nic nie było widać – w akcie desperacji zerwałem garść trawy i nią zacząłem rysować. Obrazek był paskudny.

Potem udawało się coraz częściej?

Praktyka czyni mistrza. Od czasu tamtego koślawca zrobiłem tysiące obrazków. Kilka mi się udało. Na szczęście też pierwsze lata malowania, które były najbardziej wariackie, przebiegły bez większych problemów, więc nic i nikt nie zdążył mnie zniechęcić. Teraz siedzi to we mnie tak głęboko, że wiem że żadna siła mnie nie powstrzyma przed zrobieniem następnych kilku tysięcy prac. Za dużo życia, sił, zdrowia nerwów i pieniędzy poświęciłem tej przygodzie.

Opuszczona farma świń, 2015.
Opuszczona farma świń, 2015.

Co na początku malowałeś?

Głównie litery. Ich malowanie jest dla mnie bardziej ciekawe niż postaci. Charakter i moje patenty znam na pamięć i mogę je namalować prawie, że z zamkniętymi oczami. Litery zawsze maluję na freestyle’u – może nie jestem jakimś dobrym literowcem, ale zawsze walczę z farbą, ze ścianą, bo muszę coś wymyśleć, nigdy nie wiem, co mi wyjdzie.

Skąd wpadł ci do głowy pomysł na bohatera, na którego – pomimo, że raczej jest anonimowy – zwyczajowo mówi się po prostu: Krik? Nie wygląda zbyt przyjaźnie.

W pewnym momencie chciałem zrobić coś więcej niż litery. Postanowiłem stworzyć postać pasującą do klimatu, który panował wtedy na ulicy. A że były to czasy, w których co drugi gościu miał łysą głowę i nosił dres i miał niekoniecznie przyjacielskie zamiary wobec ciebie, daleko nie musiałem szukać. Wszyscy znajomi mówili, że maluję autoportrety, więc pewnie dodałem też coś od siebie tej postaci. Zacząłem przy okazji eksperymentować z nowymi technikami: wlepki, plakaty, wałki, pędzle.

Na początku robiłem cały czas takie same postacie – głowę z nosem i trzy paski. Na przestrzeni lat się rozwinął – teraz nie jest już dresiarzem, może być w zasadzie każdą postacią, jaką sobie wymyślę, rozwinęła się. Taka pieczątka – drechol z podbitym okiem. Brzydkie rzeczy wydają mi się bardziej atrakcyjne. „Dresik” jako postać, street logo, stał się na tyle popularny, że często spotykam takiego, którego nie ja namalowałem.

Tak odkryłeś street art?

Dla mnie było to graffiti. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że coraz częściej w stosunku do takich rzeczy używa się określenia street art.

W internecie jest strona Ekosystem, na której kilkanaście lat temu odkryłem street art: wlepki, plakaty, bombing, malowanie na pustostanach i tego typu historie. To było zupełnie coś innego niż obecny teraz wszędzie street art festiwalowy i wielkoformatowy, który jest fajny, ale nie do końca mi leży.

Dlaczego? W Trójmieście mamy Monumental Art i Traffic Design, w innych miastach też są. Co o nich sądzisz?

Podoba mi się ta idea, ale to zupełnie inna dziedzina i warto w tym nazewnictwie o tym pamiętać. To wielkoformatowe malarstwo, a street art i graffiti musi być bliżej ulicy niż chmur. Choćby ktoś był najsłynniejszym na świecie muralistą, to nie będzie streetartowcem jeśli nie zrobi czegoś na ulicy, ścianie, sam z siebie, tylko na zaproszenie wielkich instytucji albo festiwali. Tak czy siak, lubię murale, sam zrobiłem kilka i mam nadzieję, że jeszcze kilka zrobię.

Gdańsk, Billboard zrealizowany w ramach projektu PC Drama w Klubie Żak, 2012.
Gdańsk, Billboard zrealizowany w ramach projektu PC Drama w Klubie Żak, 2012.

Jak na początku wyglądały twoje wyprawy, a jak malujesz teraz?

Wtedy malowałem bardzo dużo w nocy, byłem o wiele bardziej sprawny fizycznie. Całymi dniami grałem w koszykówkę, a w nocy szedłem malować. W sprintach przez płoty i tory nie było na mnie mocnego.
Sto procent czasu myślałem o graffiti. Co druga noc była zarwana i odsypiana w szkole. Szalone czasy. Teraz nie maluję już tak jak kiedyś – nie mam tyle czasu, a poza tym zaangażowałem się w wiele różnych rzeczy, które zabierają mi czas. Nie potrafię skupić się na jednym i próbuję wszystkiego po trochu. W wolnych chwilach rysuję, maluję, zaczynam bawić się w tatuowanie, remontuję pomieszczenie, gdzie robię pracownię, robię ze znajomymi streetwearowe ciuchy, do tego dochodzi Galeria Layup, której trochę pomagam. Więc na spraye nie ma za wiele czasu. A wszystko to i tak robię w wolnych chwilach od codziennej fizycznej pracy w fabryce czy na magazynie.

Miasto powinno wydzielać przestrzenie do legalnego malowania?

Nie tyle, że powinno, ale mogłoby wyjść trochę do ludzi. Tak jest np. w Poznaniu – tam prawie każdy tunel tramwajowy i wiadukty są zalegalizowane. Chcesz sobie w wolny dzień spędzić czas z przyjaciółmi i pomalować? Spoko. Nie musisz się denerwować i ganiać z policją. Ja gdybym miał taką możliwość, to zalegalizowałbym w Gdańsku każdy tunel i wiadukt, który nie jest jakoś estetycznie ładny, a bije po oczach swoją szarzyzną albo brudem. Nie wspominając już o murach oporowych i ekranach dźwiękoszczelnych. Mogłyby powstawać na nich naprawdę dobre produkcje, które cieszyłyby oczy wielu podróżnych. Tymczasem coraz mniej jest miejsc, w których można malować. A ludzie potrzebują takich miejsc. Świadczy o tym przykład prywatnej galerii Layup, mieszczącej się na terenie Stoczni Gdańskiej, która legalizuje swoje małe podwóreczko. W ciągu pół roku powstaje tam ponad 300 obrazków. Co chwilę przychodzi tam ktoś albo pomalować, albo zwyczajnie pooglądać i porobić zdjęcia. A matematyka jest prosta. Średnio na jeden taki obrazek zużywa się pięć sześć farb. Z sześciu farb zrobisz trzy szybkie obrazki. Z jednego spraya zrobisz kilkadziesiąt tagów. Gdyby nie takie miejsce, wiadomo, gdzie te farby byłyby zużyte.

Prowadziłeś warsztaty w Kolbudach, gdzie malowaliście przystanki. M-City też malował kiedyś z dzieciakami na Dolnym Mieście. Jak widzisz taką rolę graffiti i street artu?

Prowadziłem kilka razy warsztaty z dzieciakami. W lepszych i gorszych okolicach. Od najmłodszych do tych prawie już dorosłych. Efekt jest zawsze taki sam. Uśmiech na twarzy. Możliwe, że czasem uda się zachęcić takiego dzieciaka żeby rozwijało swoje zainteresowania plastyczne. Innym razem widzisz, jak zahukane dziecko z jakiejś nieciekawej rodziny otwiera się, bawi malowaniem i czeka na kolejny dzień warsztatów. Z Kolbudami było tak, że z lokalsami malowaliśmy przystanki autobusowe w gminie. Niektóre prezentowały obraz nędzy i rozpaczy, będąc jednocześnie barem i latryną dla miejscowych pijaczków. Pobazgrane, popalone i pooklejane reklamami. Teraz nie straszą. Chyba, że jakiegoś wąsatego marudę…

Wolka Karwicka, 2013 (razem z Jacyndolem).
Wolka Karwicka, 2013 (razem z Jacyndolem).

Skoro wyszliśmy z metropolii, chciałem cię zapytać o film „Rurales”, który dokumentuje projekt o tej samej nazwie, skoncentrowany na malowaniu graffiti i street artu w małych miejscowościach w Polsce. Skąd pomysł na takie działanie?

Działanie poza dużymi miastami jest logiczną konsekwencją tego co robimy, przynajmniej z tymi osobami, które wzięły w tym udział. Malowanie po pustostanach to bardzo fajna rzecz – możesz tam spędzić kilka godzin dziennie, nikt cię nie goni, nie widzi, nie kręci się za plecami, sceneria jest fajna: zawalający się mur czy opuszczona fabryka to niezłe tło do pracy. A że w mieście coraz mniej pustostanów więc wywiało nas z miasta. Odkryliśmy, że malowanie na wsiach to zupełnie inna przygoda. Wyjeżdżamy rano, nie wiemy gdzie, przed siebie. Takie jednodniowe wakacje low budget z pięknym krajobrazem i ludźmi w tle. W kwietniu wybieramy się na dwutygodniową wyprawę po wschodniej Polsce. Mamy nadzieję, że uda nam się przywieźć materiał na kolejny film.

Jak reagowali ludzie? Na filmie widać, jak jedna pani chętnie przystaje na pomysł pomalowania jej sklepu z lodami.

Różnie. Dla nich to zupełnie coś nieznanego, więc podchodzą do tego nieufnie. Czasem kręcą nosem. To jest ten moment, gdy czujesz się jak intruz, wariat. Ale jak już pozwolą, to zawsze są zadowoleni. Przy tej lodziarni to zabawiliśmy do późnej nocy bo w ramach wdzięczności serwowano nam przez cały dzień lody i donoszono siaty piwek.

Jak oceniasz polską przestrzeń?

Dużo syfu, pośród którego znajdują się perełki. Lokalnie najbardziej szkoda mi Stoczni Gdańskiej. Jeszcze z dziesięć lat temu można było coś z nią zrobić. Dużo się po niej błąkałem i czuć było tę moc. Teraz nie ma śladu po tych wszystkich halach i budynkach. Coś czuję że niedługo zostaną tylko trzy krzyże a dźwigi stoczniowe będzie można pooglądać na fotkach w Europejskim Centrum Solidarności.

Czy w ciągu ostatniej dekady zmieniło się postrzeganie graffiti?

Myślę, że tak. W latach dziewięćdziesiątych było tego sto razy więcej. Miasto całe zrobione, kolejki pomalowane co do jednej i jakoś nikt specjalnie z tego powodu nie cierpiał. Pamiętam koniec lat dziewięćdziesiątych i pierwsze lata XXI wieku, jak wielokrotnie przypadkowi przechodnie podczas moich nocnych wypadów zaczepiali mnie, cieszyli się, często sami chcieli coś psiknąć, albo w ogóle nie reagowali. Teraz po kilkunastu latach, gdy już od dawna jestem po jasnej stronie mocy, zdarza się, że ktoś wzywa policję, gdy maluję legalną ścianę. O ile jest to osoba starsza, to jakoś specjalnie mnie to nie dziwi. Ale gdy jest to dwudziestolatek, któremu oczywiście może nie podobać się moja twórczość i dodatkowo przeczytał gdzieś, że namalowałem kiedyś graffiti, fatyguje się na tyle, żeby pisać listy z pretensjami do instytucji artystycznych, które ze mną współpracują, to się zastanawiam, czy dzisiejsza młodzież zdziadziała czy to ja się zatrzymałem w rozwoju.

Bielkówko, 2015.
Bielkówko, 2015.

Przenosisz swoje pomysły na ciało w formie tatuaży, ale też na ubrania. Jak postrzegasz swoje działania przez ten trochę komercyjny pryzmat?

Traktuję to jako kolejny nośnik moich prac. Kolejne wyzwanie.

Zgłaszają się do ciebie inne firmy czy instytucje?

Czasami zgłosi się do mnie ktoś, firma czy instytucja z ciekawym pomysłem, wtedy w to wchodzę. Czasem zrobię też obraz dla prywatnych kolekcjonerów. Ale nigdy nie szukałem klientów ani miejsca, gdzie mogę coś sprzedać. Nie po to zacząłem malować.

[white_box]* Krik to artysta wizualny, którego prace najczęściej można obserwować na murach w Gdańsku. Z grafitti związany od końca lat 90-tych, kiedy to zaczynał z klasycznym graffiti. Z czasem jego styl wyewoluował, zaczął korzystać głównie z czarno-białych farb, a na ścianach zaczęły pojawiać się charakterystyczne, rozpoznawalne na pierwszy rzut oka postacie. Krik wie wszystko o pociągach w Trójmieście i każdy, kto podróżuje po Gdańsku pociągiem zna Krika i jego czarno-białych przyjaciół. Jego prace w prostej i jasnej formie odnoszą się do komiksu i karykatury. Krik opowiada w nich swoje historie z prawdziwego życia, często poprzez portrety jego przyjaciół, prawdziwych ludzi i siebie samego.[/white_box]