– Miałam tendencje zachodnie: pokój dzienny i z niego wejście do korytarzyka, prowadzącego do łazienki i dwóch sypialni. Przygotowałam taki projekt w Gdyni na ulicy Warszawskiej, ale mieszkańcy nie mogli się pogodzić, że pokój dzienny jest pokojem przechodnim. Wszyscy trzymali się normatywu, według którego do każdego pokoju trzeba było dojść z korytarza – opowiada Danuta Olędzka*, architektka, która zaprojektowała m.in. wnętrza dwóch pierwszych falowców w Gdańsku oraz Dom Technika.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Ma pani wspaniałe mieszkanie.

DANUTA OLĘDZKA: Najlepsze jest takie mieszkanie, w którym światło pada z dwóch stron. W jednorodzinnych domach nie jest to trudne, ale w blokach taką możliwość mają tylko narożne apartamenty. Kuchnię najlepiej jest mieć od wschodu.

Pamięta pani, jak trafiła tu, do sopockiego Świemierowa po raz pierwszy?

W okresie studiów mieszkałam z rodzicami w Gdyni. Na Politechnikę Gdańską, gdzie studiowałam, dojeżdżałam trolejbusem, a następnie w Sopocie przesiadałam się na tramwaj, teraz tramwaje już tu nie jeżdżą. Kiedyś pojawił się tam mężczyzna z pistoletem, który biegł od przystanku w kierunku lasu w ciemność, strzelał i gonił kogoś. Pomyślałam: „O rany, jakie tu pustkowie! Co tu się dzieje, za żadne skarby nie chciałabym tu mieszkać!”

Stało się dokładnie inaczej. Pani dom był pierwszy na tym wzgórzu.

To osiedle powstało z inicjatywy mojego męża, Daniela Olędzkiego. Jak się budowaliśmy, to była tu tylko góra i piasek, a przy ulicy Słowackiego stało kilka poniemieckich domów w bardzo złym stanie. Nie było drogi. Z początku prosiliśmy, żeby z kotłowni przywozili nam żużel, który sypaliśmy na drogę, a potem tę drogę zrobiono z trylinki. Ogródków działkowych w sąsiedztwie wtedy nie było, potem przy znajdującej się nieopodal ulicy Reja postawiono biurowiec oraz bank.

Zaczęliście budować dom w 1954 roku.

Byliśmy architektami. Ja byłam zatrudniona na Politechnice i w Miastoprojekcie – tam pracował także mój mąż, a oprócz tego brał różne dodatkowe zlecenia. Dostaliśmy kredyt, który wystarczył zaledwie na zrealizowanie stanu surowego zamkniętego budynku, a za wszystkie instalacje płaciliśmy z własnych środków. Część robót wykonywaliśmy sami – układaliśmy podłogi, kafelki w łazience i w kuchni, urządzaliśmy teren, mąż sam wybudował kominek.

Macie ogromne okno z widokiem na Sopot i las.

Kiedy robiliśmy projekt, metraż powierzchni ogólnej nie mógł przekraczać 110 metrów kwadratowych. Według pierwotnego planu domu, z holu wejściowego wchodziło się do dwóch pokoi oraz kuchni i na pierwsze piętro. Zmieniliśmy układ wnętrza – schody na piętro prowadziły wprost z pokoju dziennego, tak trochę według wzorów amerykańskich. Dzięki temu okna pokoju dziennego mogły wychodzić na dwie strony – południe oraz zachód z widokiem na las.

GdaÄsk , Architektka Danuta Ol«dzka Fot . Renata Dˆbrowska www.renatadabrowska.com
Fot . Renata Dˆąbrowska / www.renatadabrowska.com

Co panią skłoniło do tego aby studiować architekturę?

Moja mama to wymyśliła. Byłam trochę uzdolniona plastycznie, potrafiłam rysować, więc zasugerowała, żeby wybrać ten kierunek studiów.

Spodobało się?

Zanim poszłam na studia oglądałam wystawę prac studentów architektury i przerażona pomyślałam: „Co ta moja mama wymyśliła, nigdy nie będę potrafiła robić takich rzeczy”. Ale przystąpiłam do egzaminu, który zdałam na samych piątkach.

Jak wyglądała pani edukacja?

Przez cztery lata podczas wojny nie uczyłam się, a zaraz po wojnie ci opóźnieni musieli zrobić dwie klasy w jednym roku. Do gimnazjum chodziłam w Wieluniu w pobliżu Częstochowy, tam mieszkała rodzina mojej mamy. Na egzamin zaprowadził mnie mój ojciec. Jedynymi książkami, którymi wtedy dysponowałam były powieści Aleksandra Dumasa oraz „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza. Miałam szczęście – przepytano mnie z tego drugiego i dyrektor przyjął mnie do trzeciej klasy gimnazjalnej. Zrobiłam ją w ciągu jednego miesiąca, a czwartą gimnazjalną z małą maturą i pierwszą licealną zrobiłam przez rok. Potem moja mama przeprowadziła się do Gdyni, gdzie zamieszkaliśmy, a ja skończyłam tu liceum i zdałam maturę.

Podczas studiów poznała pani swojego przyszłego męża. Architektoniczne małżeństwo.

Tak, wtedy było tam mnóstwo małżeństw architektów. Na moim roku było sto osób, ale tylko dwanaście kobiet. Większość z nich powychodziła za mąż za swoich kolegów.

Rywalizowaliście z mężem?

Współpracowaliśmy tylko przy konkursach, ale też niespecjalnie zgodnie. Na ogół on robił swoją koncepcję, a ja swoją, ale podpisywaliśmy się razem.

Ta liczba kobiet na pani roku niespecjalnie dziwi. W okresie powojennym w Polsce i w całej Europie wśród architektów najczęściej wymienia się mężczyzn.

W pewnym sensie to odczuwałam, chociaż większość dziewczyn z mojego roku pracowała jako architekci. Ale mężczyzn było więcej i często za bardzo dominowali.

To były dobre czasy dla architektów?

Nie były takie złe, ale nie można było na tym zbyt dużo zarobić. Mój mąż miałby szansę, żeby zrobić karierę na Zachodzie. Był bardzo zdolny, był współautorem Teatru Wybrzeże, , Teatru Muzycznego w Gdyni oraz Teatru w Kielcach. Mógł się mocno wzbogacić, a skończyło się na tym, że kupiliśmy sobie samochód. W biurze Miastoprojekt nie dało się zbyt dużo zarobić. Można było pojechać na wycieczkę za granicę, ale trzeba było starać się o przydział 110 dolarów na osobę, a nie każdemu się to udawało. Mieliśmy z mężem szczęście i z 220 dolarami pojechaliśmy w podróż dookoła Europy. Z jajkami, chlebem, puszkami z konserwami – całym własnym jedzeniem, które dało się spakować w samochodzie.

Po wojnie prawie całe Główne Miasto w Gdańsku było zrujnowane. Mieliście jako młodzi architekci poczucie, że je odbudujecie?

Nie pracowałam przy odbudowie Gdańska. Po uzyskaniu dyplomu obowiązywał przydział pracy – mnie skierowano da Banku Inwestycyjnego na stanowisko inspektora. Miałam określać stan zaawansowania budów. Nie lubiłam tej pracy, bo się po prostu na tym nie znałam. Ale na szczęście zaproponowano mi asystenturę na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Po pewnym czasie podjęłam też pracę na 3/4 etatu w biurze projektowym Miastoprojekt Gdańsk.

Jaką instytucją był wtedy Miastoprojekt?

W tamtym okresie nie było biur prywatnych, ale tylko państwowe biura architektoniczne, na przykład biura projektów przemysłowych, komunalnych, wiejskich i innych. W Miastoprojekcie projektowało się głównie obiekty użyteczności publicznej. Czasem zdarzały się dodatkowe zlecenia, na które trzeba było mieć zezwolenie dyrektora, na przykład, gdy ktoś chciał zbudować dom jednorodzinny. Kiedyś zaprojektowałam jeden na południu Polski. Mój mąż dzięki tym zleceniom zapracował na nasz dom.

Dom Technika, Archiwum Danuty Olędzkiej
Dom Technika, Archiwum Danuty Olędzkiej

W 1974 roku według pani projektu powstał budynek Domu Technika na Starym Mieście w Gdańsku.

Dostaliśmy pierwszą nagrodę w konkursie, ale inwestorowi ten projekt się nie spodobał i chciał zlecić opracowanie komuś innemu. Aby nie stracić zlecenia zrobiłam nową koncepcję, która została zaakceptowana przez inwestora i nad którą w fazie projektu wstępnego pracowaliśmy razem ze Szczepanem Baumem. Projekt techniczny wykonał już sam Baum. W tych czasach prawa autorskie nie były przestrzegane.

Czy w przypadku Domu Technika braliście pod uwagę otoczenie? Do dziś jest tam dziura wstydu.

Tak, konkurs obejmował plan urbanistyczny całego otoczenia wokół Domu Technika. Nie wiem, dlaczego tego nie zrealizowano.

Przy projektowaniu wnętrz pracowało wielu artystów, mozaikę robił między innymi Andrzej Trzaska.

Tak, to było dziwne. Zezwolono nam z Baumem robić wnętrza pod warunkiem, żeby inni wnętrzarze również tam weszli. Zachowaliśmy hole, sale, ale jeśli chodzi o kawiarnię i restaurację to robił to ktoś inny.

Jakie inne projekty pani zrealizowała?

Zrealizowałam dwie szkoły w Sopocie i w Gdyni, domy wczasowe w Krynicy Morskiej i w Juracie, ratusz w Dzierżążnie. Ale w większości przypadków pracowałam nad koncepcjami, które potem były odkładane na półki. Działo się tak, ponieważ inwestorzy pod koniec roku musieli wydawać fundusze przeznaczone w planach finansowych na inwestycje, których potem nie realizowali.

Wyjątkiem był falowiec. Ogłoszono konkurs na Przymorze Małe i Duże, który wygrali Tadeusz Różański i Józef Chmiel, do których później pani dołączyła.

W konkursie Tadeusz Różański przywiązywał dużą wagę do osi widokowej w Parku Oliwskim, z której to osi był otwarty widok w kierunku morza. To wyznaczyło mu główne ciągi komunikacyjne wschód-zachód, i wzdłuż tych ciągów zaprojektował budynki, nazwane później od falistej linii falowcami.

Jak trafiła Pani do zespołu?

Do prac nad projektem Przymorza musiał powstać zespół i ja, między innymi, zostałam do niego dołączona. Moim zadaniem było zaprojektowanie dwóch pierwszych falowców przy ulicy Piastowskiej. Głównym projektantem osiedla był Tadeusz Różański, niezwykły człowiek, dla którego poza architekturą nic nie istniało. Nie dokończył pracy nad osiedlem z powodu wyjazdu do Algieru.

Wcześniej nie projektowała pani za dużo mieszkań, ale zdarzały się wyjątki.

Pamiętam pierwszy projekt na ulicy Warszawskiej w Gdyni. Miałam tendencje zachodnie: pokój dzienny i z niego wejście do korytarzyka, prowadzącego do łazienki i dwóch sypialni. Tak zrobiłam i strasznie to skrytykowano – mieszkańcy nie mogli się pogodzić, że pokój dzienny jest pokojem przechodnim. Wszyscy trzymali się normatywu, według którego do każdego pokoju trzeba było dojść z korytarza.

Obecnie w nowych mieszkaniach ludzie często wyburzają korytarze, żeby zyskać na przestrzeni.

Miałam bardzo interesującą koncepcję na mieszkania w falowcu, której nie udało mi się zrealizować. Wzorowałam się na węgierskich projektach, w których przy kuchni, nawet w ciemnym holu, musiało być miejsce do jedzenia. Byłam w takim mieszkaniu, gdzie stół jadalny był w holu i bardzo mi się to podobało. Niestety na Przymorzu inwestor takiego rozwiązania nie zaakceptował.

Falowiec przy ulicy Piastowskiej, Archiwum Danuty Olędzkiej
Falowiec przy ulicy Piastowskiej, Archiwum Danuty Olędzkiej

Jakie były pierwsze koncepcje mieszkań w falowcu?

Pierwszy projekt falowca zakładał podwieszone kryte galerie, z których schodkami w dół i w górę wchodziłoby się do czterech mieszkań. Niestety ten projekt okazał się za drogi i inwestor zażądał tańszego opracowania. Na koszt budynku wpływała jego szerokość, ilość mieszkań obsługiwanych przez windę i ich odległość do klatek schodowych.

Te wytyczne ograniczyły projekt?

W założeniach inwestora w falowcach miały znaleźć się tylko małe mieszkania: M2, M3 oraz M4, to znaczy dla dwóch, trzech i czterech mieszkańców. Mieszkania nie mogły przekraczać założonego normatywem metrażu. W wytycznych do ilości rodzajów mieszkań została dołożona również pewna ilość mieszkań M1 o powierzchni całkowitej 18 m2.

Jakie były te wytyczne?

Pokój dzienny nie mógł mieć mniej niż 15 metrów kwadratowych, sypialna jednoosobowa nie mniej niż 6 metrów, dwuosobowa nie mniej niż 9 metrów, kuchnia nie mniej niż 4,8 metra, a łazienka nie mniej niż 2,8 metra. Do tego każdy pokój, kuchnia i łazienka musiały mieć dostęp z korytarza, co często powodowało przerosty komunikacyjne. Wszystko to w projekcie było sprawdzane przez tak zwanego weryfikatora, który sprawdzał zgodność z normatywem. W falowcach dodatkową trudnością była ich orientacja na osi wschód-zachód, co powodowało, że od północy nie można było lokalizować mieszkań.

Galerie były po to, żeby w słoneczne dni ludzie na nie wychodzili i się opalali?

Galerie były od północy, od południa balkony i oczywiście mogły one służyć do opalania się. Galerie wynikały z ekonomii. Powstały dlatego, żeby w układzie wschód-zachód dało się z jednej windy dojść do jak największej ilości mieszkań.

Jakie uczucie towarzyszyło wam przy projektowaniu falowców?

W tym czasie Le Corbusier budował swoje długie budynki – byliśmy zafascynowani nim oraz projektami Ludwiga Miesa van der Rohe czy Louisa Kahna. Architektura tamtego okresu niekoniecznie musiała być tylko racjonalna, powstawały różne nowe idee. Trudno mi oceniać ich wartość. Osobiście lubiłam pewne kontrasty, przy dużych otwartych przestrzeniach – małe kameralne, placyki i kameralne wnętrza. Starałam się uzyskać to w domach wczasowych i w projektach, które zgłaszałam do konkursów. Inną sprawą są otwarte galerie, może niespecjalnie przydatne w naszym klimacie.

Falowiec to duży i monumentalny budynek z małymi mieszkaniami.

Gdyby Różański nie ustawił falowców na linii wschód-zachód, można byłoby to robić inaczej. Albo na wzór projektów Le Corbusiera tworzyć mieszkania z kuchnią, łazienką czy sypialnią po stronie północnej, pokojami dziennymi od południa, jak w projekcie w Marsylii z korytarzem pośrodku. I naturalnie przy założeniu, że w budynku nie byłoby takich ograniczeń powierzchniowych, jakie były przy projektowaniu falowców.

Nie myśleliście, żeby na wzór budynku w Marsylii stworzyć coś samowystarczalnego: blok ze sklepami, kawiarniami itp.?

Usługi były zaprojektowane w niskich pawilonach przed falowcami. A przy najdłuższym, ośmiusetmetrowym, miało się znaleźć centrum osiedla z kinami, administracją osiedla, biurami, domami towarowymi i innymi usługami miejskimi.

Różański szczegółowo zaplanował tereny zielone?

W każdym zespole projektował różne grupy drzew, z ziemi z wykopów usypywał górki, wytyczał alejki, placyki, ciągi spacerowe, tory saneczkowe. Te górki to była pewna nowość, która znalazła później licznych naśladowców na innych osiedlach.

Jak w mieście postrzegano falowce?

Cały czas spotykam się z różnymi opiniami. Jestem nawet zdziwiona, że tak mało się narzeka. Bo w takich M4 miały mieszkać cztery osoby, a teraz jest tak, że mieszkają tam dwie osoby, więc w takiej sytuacji nie jest tak źle. A tam, gdzie miały mieszkać trzy osoby, mieszka jedna. Sądzę, że dla wielu osób mieszkanie w falowcu jest mieszkaniem przejściowym przed zakupem większego.

Powiedziała pani, że gdyby dziś te falowce powstały, to można by je było zaprojektować inaczej. Co by pani zmieniła?

Na pewno nie ograniczałabym się do małych mieszkań, być może byłyby to maisonettes, czyli mieszkania dwupoziomowe, jak robił to Le Corbusier.

Odwiedzała pani blokowiska w innych państwach?

Jeździliśmy z mężem po Europie, ale było to wiele lat temu i na pewno od tej pory dużo się zmieniło. W czasie, gdy powstawały falowce, budownictwo mieszkaniowe w Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech wydawało mi się bardziej racjonalne, ale źle zaprojektowane mieszkania widziałam nawet w Paryżu. W Niemczech, we Francji i w Wielkiej Brytanii mają przede wszystkim pięknie utrzymane otoczenie osiedli z zielenią, małą architekturą, chodnikami, czego u nas ciągle jeszcze brakuje.

Wiele teorii sugeruje, że falowce nawiązują do włoskiej tradycji budownictwa.

We Włoszech rzeczywiście galerie byłyby bardziej związane z ich klimatem. Galerie w falowcach powstały z powodu wspomnianej osi wschód-zachód i ze względów ekonomicznych.

Jedni falowce traktują jako gdańską atrakcję, a inni je krytykują.

Jak projektowaliśmy te budynki to były inne założenia i inne czasy, trzeba było tych mieszkań wybudować bardzo dużo. Nie czuję się odpowiedzialna za urbanistykę osiedla Przymorze, zajmowałam się tylko mieszkaniami. Falowce należało projektować tak, żeby przynajmniej każde mieszkanie miało okna od południa. Czasem zdarzały się sypialnie od północy, bo inaczej się nie dało.

Kiedy kończyli Państwo realizację falowców, mówiło się, że wytrzymają trzydzieści czy czterdzieści lat.

50 lat. Po takim okresie powinien nastąpić kapitalny remont każdego budynku: trzeba wymieniać rury kanalizacyjne, wodociągowe i inne instalacje.

Co z ich przyszłością?

Będą stały dopóki będą użyteczne i ludzie będą chcieli tam mieszkać. A jeśli staną się pustostanami to je zburzą. Ale w tej chwili ciągle jeszcze mają nabywców – w końcu wszystkim rządzi wolny rynek.

Pomiędzy falowcami jest przestrzeń – na nowych osiedlach jej brakuje.

Nasłonecznienie bada się przy pomocy tak zwanej linijki słońca, każde mieszkanie musiało mieć zapewnione światło słoneczne przez określoną liczbę godzin dziennie przynajmniej w kilku pokojach. Nie można było stawiać budynków, które zasłaniałyby te kilka godzin słońca. Jeden falowiec nie mógł zabierać słońca drugiemu.

Wracamy do tematu nasłonecznienia mieszkań. Co pani sądzi o współczesnym budownictwie?

Moim zdaniem nie wszystkie mieszkania w nowym budownictwie są dobrze zaprojektowane. Wydaje mi się, że obecnie inwestorzy często wymuszają na projektantach zbyt bliskie ustawienie budynków, co powoduje brak odpowiedniego nasłonecznienia oraz dyskomfort z powodu możliwości zaglądania sąsiadom w okna. Starsi architekci, wyszkoleni na trudnościach dawnych normatywów, potrafiliby to lepiej robić.

 

[white_box]* Danuta Olędzka jest architektką, ukończyła Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej, pracowała w „Miastoprojekcie”. Współtworzyła zespół projektujący osiedle Przymorze, w tym mieszkania dwóch prototypowych Falowców. Wspólnie ze Szczepanem Baumem zaprojektowała Domem Technika, tj. budynek Naczelnej Organizacji Technicznej (NOT). Ponadto zaprojektowała wiele innych budynków, w tym zwyciężyłą w konkursie na umiejscowienie Hotelu Gdynia.[/white_box]