Ampacity idą za ciosem. Po koncertowych przygodach z Mikołajem Trzaską i chwilowym poszerzeniu składu do sześciu osób, wydają płytę, która ukazuje się nakładem Instant Classic. Idą w swoją muzykę głębiej, rozwijają swoje pomysły, w wielu momentach mogą być ciężkostrawni ale wychodzą z „Superluminal” obronną ręką. Po pierwsze, trzeba pamiętać genezę powstania tego zespołu, który zgromadził muzyków z kilku najciekawszych trójmiejskich zespołów okołogitarowych z Trójmiasta. Pierwszym pomysłem było zaprezentowanie na Spacefest w 2011 roku składu grającego materiał a la Hawkind i dopiero kiedy nowy gdyński zespół zebrał się, zagrał znakomity koncert, w głowach muzyków zakiełkowała idea, aby ten projekt kontynuować w postaci pełnoprawnego zespołu. Efektem tej pracy był „Encounter One” z trzema kompozycjami zarejestrowanymi w studiu na setkę, tymi samymi, które można było usłyszeć na Spacefest.

Muzycy zespołu wielokrotnie podkreślają, że ich kompozycje rodzą się z improwizacji, z czym trudno się nie zgodzić, chociaż słychać że na „Superluminal” praca była o wiele żmudniejsza. Już otwierający płytę „42” zaskakuje mnogością wątków, liczbą nieoczywistych przejść, aranżacjami i rodbudowanymi kompozycjami. Na początku razi może zbyt prog-rockowa, trochę kiczowata solówka gitarowa, ale to tylko wyjątek na tle całości. Mam wrażenie, że Ampacity wskrzeszają z martwych estetykę, którą niemal dziesięć lat temu do życia przywrócili The Mars Volta, chociaż muzyka obu kapel znacząco się różni. To nie są proste, post rockowe pasaże – nawet jeśli pojawiają się tu cięższe, stonerowe zagrania to słuchacz musi cały czas śledzić to co się dzieje, bo narracja jest szalenie bogata, a dramaturgia kolejnych utworów zaskakuje z każdą minutą, nawet jeśli zespół uderza kosmicznie na finał jak w „42” właśnie. Ale przecież po nim następuje „Propellerbrain”, jeszcze bardziej odjechany i skomplikowany utwór, w którym metrum można zgubić kilkakrotnie, a i w połowie kompozycji kolejne pomysły de facto dzielą go na dwie części. W wywiadzie dla Nowe idzie od morza, Piotr Paciorkowski przyznaje, że utwory były wielokrotnie poddawane obróbce i zespół znacząco je skrócił w porównaniu do pierwotnej wersji. Stosunkowo najmniej skomplikowanym z tych najbardziej zaaranżowanych jest „Planeta Eden”. Czasem można więc mieć poczucie przesytu, zbyt dużej kumulacji pomysłów i różnych wątków. Na szczęście wtedy jako swego rodzaju kontrapunkt przychodzą takie kawałki jak spokojny i w porównaniu z innymi utworami, banalnie (ale nie jest to w żadnym wypadku zarzut) prosty konstrukcyjnie „Molten Boron”, czy fantastyczny finałowy, utwór tytułowy, bazujący na jednym riffie.

Ampacity w porównaniu do „Encounter One” rozwinęli skrzydła, nie stoją w miejscu, kombinują i próbują swoje pomysły realizować, nawet w najbardziej ekstrawaganckich formach, nieoczywistych strukturach, rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach, które nie nużą, bo non stop coś się w nich dzieje. Kolejnym plusem tego materiału jest to, że został w pełni zarejestrowany na setkę, nie ma więc tu studyjnych zabiegów łaczenia ścieżek, postprodukcyjnego dopasowywania instrumentów, bo wszystko rewelacyjnie współgra, kiedy zespół spotyka się w sali prób lub w studiu. Podobnie jest z resztą na scenie – Ampacity to jeden z najlepszych polskich zespołów koncertowych jakie dane mi było widzieć.

[Jakub Knera]