Kiedy Bartosz Borowski i Michał Miegoń wydali wspólnie pierwszy materiał, temu pierwszemu sugerowałem zwolnienie tempa. Niepotrzebnie, bo ta wodna, ambientowa, pełna loopów płyta brzmiała bardzo ciekawie. Nagrana rok później „Isolations” z zaproszonymi gośćmi, utrzymana w klimacie Sun Araw czy LA Vampires udowodniły, że to skład, który z improwizacji jest w stanie stworzyć fantastyczne utwory, pełne warstw dźwięku, budowanych w oparciu o gitary, loopy i bity.

„Moominland”, mimo że zatytułowany trochę żartobliwie, to kolejne oblicze duetu, a wydawanie płyt co roku wcale nie jest takim złym pomysłem, bo to bardzo dobry materiał. Wydaje mi się, że to płyta najbardziej z dotychczasowych zróżnicowana, rozimprowizowana, a jednocześnie otwarta, w najmniejszym stopniu zamykający się w jakichkolwiek formatach muzycznych, najbardziej spontaniczna. Słychać to w „Finn Family Moomintroll”, który teoretycznie wychodzi od prostego zapętlenia, ale stopniowo zyskuje wiele barw, warstw dźwięku, zagęszczając się wraz z kolejnymi minutami. Inspiracje psychodelią spod znaku Sun Araw słuchać znów, ale więcej skojarzeń widziałbym tu z rozwijającą się konsekwentnie sceną włoską, na potrzeby której stworzono nawet termin „italian occult psychodelia”. To odwołanie do mrocznej muzyki, gdzieś z pogranicza horroru, piętna jakie katolicyzm odcisnął na tamtym kraju, ale też groteskowego nastroju a la sphagetti western, który przewija się w twórczości wielu zespołów labelu Boring Machines jak chociażby Heroin in Tahiti (polecam tym, którzy nie słyszeli!). Borowski i Miegoń, pomimo tytułów, nie tworzą muzyki bajkowej, ale dosyć mroczną, a jednocześnie nastrojową. Wodzą słuchacza w gąszczu gitarowego noise lub ambientowych czy post-rockowych plam. Kiedy trzeba, subtelnie podbijają całość bitem i potrafią zachować równowagę między pomysłami. Najważniejsze jednak, że nie nudzą się sami tym co robią i nie nużą słuchacza, bo w ciągu trzech lat, na trzeciej płycie, prezentują nowe pomysły. Oby tak dalej.