Kiedy Ebola Ape po raz pierwszy ujawnił swoje nagrania, wspominał że chce w Polsce przetrzeć szlak dla nurtu witch-house. Potem penetrował go dosyć intensywnie zarówno pod tym szyldem, ale też jako Templez. Pytanie na ile faktycznie coś takiego istnieje, a na ile to sezonowa etykietka? Słuchając „Templez on This” mam wrażenie że to trochę nadmuchany twór (witch house, nie album). Ebola bazuje na repetetywnych, prostych dosyć bitach, chowając je w formę hip hopową, czasem z wysuniętymi na pierwszy plan hit hatami, a kiedy indziej podbijając basem, co dodaje im ciężaru ale też kolorytu. Album zachowuje w miarę spójną narrację, chociaż brakuje mu różnorodności, kolejne utwory przez swoją płynność razem się zlewają i płyta w lepszym stopniu funkcjonuje jako całość niż zestaw hitów. Zarysowują się melodie, czasem o przebojowym (w zawężeniu do muzyki alternatywnej) potencjale, czasem wzbogacone są udziałem gości – jeśli wokalnie to słyszalnym ledwo ledwo, raczej na zasadzie doprawienia koncepcji utworów, niż jego wyrazistego i regularnego uzupełnienia. Jednak kolejny album Ebola Ape brzmi nad wyraz dojrzale, nawet jeśli pewne schematy są tu zbyt często powielane. Zarówno brzmieniowo jak i kompozycyjnie, wydaje się bardziej spójny niż poprzednie wydawnictwa i pomimo mielizn (jest trochę za długi) ciekawie jest tu stworzony nastrój i gęsta atmosfera, w której jest miejsce na przestrzeń. To wydawnictwo raczej nie otwiera nowego etapu, a bardziej domyka i podkreśla dotychczasową twórczość Ebola Ape, pokazując jak sumiennie muzyk buduje swoje utwory pełne detali i skrupulatnie konstruowanych niuansów.

[Jakub Knera]