Kameralny koncert zamiast spektakularnych fajerwerków.

Koncert wypełniony hitami może zagrać Lady Gaga, Nick Cave albo The Rolling Stones – powiedziała w pewnym momencie swojego koncertu Marianne Faithful. I te słowa dobrze podsumowują jaki wieczór w Starym Naneżu był. Brytyjka z okazji 50-lecia swojej twórczości nie przywiozła ze sobą rozbuchanego show, kilkuosobowego składu, który zagra szalone, bogate aranżacje. Poprzednio w Gdańsku Faithful zagrała w 2010 roku na imprezie Roberta Wilsona „Solidarność, Twój anioł Wolność ma na imię” w ramach 30. rocznicy obchodów sierpniowych, która wywołała fatalne wrażenie. Teraz było bardziej intymnie.

Artystce towarzyszyło brzmienie gitary elektrycznej (na zmianę z akustyczną) oraz perkusji, okazjonalnie wspieranych klawiszami. Poza kilkoma, bardziej zadziornymi momentami, jak „The Stations” autorstwa Grega Dulliego i Marka Lanegana, był to raczej koncert spokojny i kameralny. Faithful wyszła na scenę podpierając się laską, a w trakcie koncertu kilkakrotnie siadała na fotelu popijając herbatę. Zważywszy na swój wiek (69 lat) granie koncertów jest dla niej pewnym wyzwaniem, z którego jednak wychodzi obronnie. Czasem zdarza się jej zafałszować, czasem za długo opowiadać anegdoty związane z kolejnymi piosenkami, ale jednocześnie jest osobą pełną dystansu do siebie, nie nastawioną na ekscentryczne show, ale raczej muzyczną opowieść, która ma na celu nawiązanie więzi między nią a publicznością.

Bo często folkowe kompozycje brzmiały sympatycznie i ujmująco, zwłaszcza w wykonaniu wokalistki, która w życiu przeszła już wiele. Faithful może i nie zagrała hitów, ale wybrała piosenki ważne – z najbardziej znaną „As Tears Go By” na czele, napisaną dla niej przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa. Zagrała utwory z tegorocznego albumu – otworzyła hymnem ku czci swojego miasta „Give My Love to London”, a potem zaśpiewała kawałki skomponowane wspólnie z gwiazdami muzyki rockowej: Rogerem Watersem (Sparrows Will Sing”) i Nickiem Cave („Deep Water).

Ujmująco zabrzmiała „Love more or less”, czy pamiętające jej najbardziej mroczne i szalone czasy „Vagabond Ways”, „Broken English” ale też cover Shel Silverstein „The Ballad of Lucy Jordan”. Zagrała niedługo – kto spodziewał się dwu i pół godzinnego show mógł poczuć się zawiedziony, ponieważ artystka z zespołem była na scenie ledwo 70 minut. Zakończyła wywołując piorunujące wrażenie: śpiewając a capella „Love is Teasin”. To był uroczy wieczór, a Brytyjce można wybaczyć nawet to, że na początku myślała, że jest w kraju naszych sąsiadów, dlatego przywitała publiczność po niemiecku (co wywołało na sali pewną konsternację), a w pewnym momencie pomyliła kolejność utworów. Było krótko ale nastrojowo, z niedosytem. Nie był to jeden z najlepszych koncertów jakie dane było mi widzieć, ale trudno było nie zostać oczarowanym przez osobowośc Faithful i tym, jak do dziś odnajduje się na scenie.

Marianne Faithful, Stary Maneż, Gdańsk, 25.10.15.

[Jakub Knera]
[fot. Bogna Kociumbas]