Ampacity wracają z nową, drugą płytą „Superluminal”, która ukaże się nakładem krakowskiego wydawnictwa Instant Classic. W dniu premiery, 23 października zespół zagra w Klubie Żak. Wcześniej, gitarzysta Piotr Paciorkowski opowiada o tym jak płyta powstawała, zamiłowaniach to różnych odmian rocka, Pink Floyd, nowatorstwie i własnym stylu.

Jakub Knera: Ampacity miało być projektem jednorazowym, na Spacefest, ale szybko staliście się pełnoprawnym zespołem. Jak jako zespół zmieniliście się po wydaniu „Encounter One”? Co w tworzeniu nowego materiału – płyty „Superluminal” – było dla was nowe?

Piotr Paciorkowski: Materiał na „Encounter One” powstał w dość krótkim okresie czasu, a my mieliśmy czystą kartę – i nie byliśmy obciążeni żadnymi oczekiwaniami, wobec siebie i publiczności. Nowy album poprzedzały oczywiście zupełnie inne okoliczności, szczególnie, że debiut został odebrany bardzo pozytywnie i odbił się dość szerokim echem. Przez te dwa lata napisaliśmy łącznie pewnie kilkadziesiąt różnych utworów, które następnie wielokrotnie modyfikowaliśmy i najczęściej wyrzucaliśmy, nie będąc zadowoleni z końcowego efektu. Klasyczny syndrom drugiej płyty. Oprócz tego bardzo wiele zmian zaszło w życiu osobistym, które nie mogły pozostać bez wpływu na zespół. To wszystko sprawiło, że w pracy nad drugim albumem zatoczyliśmy wielkie koło: musieliśmy przejść przez etap radykalnej zmiany, by – tak mi się przynajmniej wydaje – powrócić do korzeni, wzbogacając to o pewne nowe elementy.

Pociąga was bardziej progresywny rock niż 2 lata temu? To słychać w zapowiadającej album kompozycji „42”. Wasza muzyka – przez skomplikowane aranżacje – nie jest łatwa, a wręcz dość trudna do grania.

Po pierwszym utworze można faktycznie odnieść takie wrażenie, ale cała płyta jest dość zróżnicowana, i jest na niej też sporo „oddechu”. Lubimy też bawić się aranżacjami, myślę, że to słychać również na „Encounter One”. Przykładamy bardzo duża wagę do tego, żeby te aranże brzmiały naturalnie, a przy tym zaskakująco i ciekawie.

Z jednej strony gracie muzykę dość skomplikowaną, z drugiej często wychodzicie od improwizacji. Jak podzielilibyście swoją twórczość między te dwa bieguny?

Improwizacja jest bardzo ważnym środkiem do osiągnięcia celu. „Asimov’s Sideburns” z pierwszej płyty, to praktycznie w całości podszlifowana improwizacja, a na „Superluminal” mamy aż dwa takie utwory. To są właśnie te momenty oddechu, o których wspominałem, ale reszta to już mozolna praca aranżacyjna, i to ona pochłania najwięcej naszej energii twórczej.

Dwukrotnie graliście z Mikołajem Trzaską – improwizacja to wasz wspólny element. Jak wspominacie to wydarzenie?  

To były w obu przypadkach bardzo wzbogacające doświadczenia. Mikołaj jest niezwykle otwartym i słuchającym muzykiem. Bardzo zależało mu, żeby nie zamienić tych koncertów w popis jego kunsztu, z naszym akompaniamentem, i myślę, że to się udało. My, paradoksalnie, zdecydowaliśmy się na bardziej ułożone formy, i improwizacji było w tym materiale, z naszej strony, niewiele. Choć zdarzyło nam się już zagrać w pełni improwizowany koncert do niemego filmu, w kinie Neptun, przy nieocenionym wsparciu Czarka Morawskiego.

Na ile waszym zdaniem można z rocka progresywnego i okolic wyciągnąć coś nowego? Bo jednak rock progresywny kojarzy się często z Pink Floyd czy King Crimson… 

To trudne pytanie – my nigdy nie tworzymy z myślą o tym, by poszerzać granice gatunku. Osobiście zdecydowanie bardziej wolałbym dobrą, choć odtwórczą płytę nowego zespołu, niż takie przedśmiertne podrygi w stylu „The Endless River” Pink Floyd. Według mnie oni i King Crimson osiągnęli ogromny sukces, przede wszystkim dzięki jakości i przystępności kompozycji, a nowatorstwo przypisuje im się do tego siłą rozpędu, bardzo często zupełnie niesłusznie. W naszym graniu też nie ma żadnych innowacji, ale w ogóle nie ma to dla nas znaczenia. Według mnie zdecydowanie ważniejsze jest wypracowanie własnego stylu, a do tego nie trzeba być nowatorskim.