Najpierw Mikołaj Trzaska planował współpracę z Tomaszem Budzyńskim, bazującą na tekstach Artura Rimbaud, a potem dowiedział się o tym Michał Jacaszek i tak zespół z duetu przerodził się w trio. Bardzo dobrze bo wydaje się, że dzięki temu każdy z artystów doskonale się w tym materiale odnajduje, zapełniając wspólnie przestrzeń pomysłów. Trzaska daleki jest od free-jazzowej formy, do której przyzwyczaił ucho, prędzej bliżej mu do swojej twórczości filmowej, chociaż również nie do końca. Gdy gra na saksofonie, frazuje mantrycznie, budując powtarzalne, transowe melodie, często zapętlane przez Jacaszka (co najlepiej słychać i widać na koncertach). Raczej buduje umiejętnie dźwiękowe ściany, raz brzmiące mrocznie, kiedy indziej trochę bajkowo („Matinee d’ivresse”), ale gra w dość poskromiony sposób. Chociaż otwierająca album „Armata” brzmi monumentalnie, a gdański saksofonista najlepiej oddaje w nim treść zdania, które wypowiedział kiedyś w jednym z wywiadów: „trąbię z wściekłości”. Jacaszek zapętla jego instrument, mnoży ambientowe tła, ale też zniekształca brzmienie, produkcyjnie dopracowuje je niemal do perfekcji, bo znany jest z tego, że o ile koncertowa improwizacja nie zawsze mu wychodzi, o tyle w studiu jest w stanie odcisnąć na materiale mocne piętno. Budzyński natomiast nakłada na całość swoje wokalizy – czasem brzmiące mrocznie, diabelsko wręcz, kiedy indziej trochę groteskowo, zwłaszcza gdy słyszę jego francuski (nienajlepszy z resztą). Jego wokal zdaje się odstawać od imponującej warstwy instrumentalnej, ale z drugiej strony dodaje muzyce ludzkiego charakteru, jest krzykiem w ciemności, zderzeniem jednostki ze światem.

Paradoksalnie Jacaszek czyli ten, który do składu doszedł jako ostatni, najmocniej na „Rimbaud” zaznaczył swoją obecność. Zarówno ze względu na budowanie wielowarstwowych utworów, łączenie saksofonu i klarnetu z elektroniką ale też zagęszczanie brzmienia i tworzenie atrakcyjnych oraz wciągających form (także rytmicznych, chociaż czasem odczuwam nimi przesyt). Przede wszystkim jednak doskonali swoją rolę producenta, który może i czasem za bardzo brzmienie wygładza, ale patrzy na nie kompleksowo i bardzo drobiazgowo. A przecież do tej pory koncentrował się na muzyce dosyć spokojnej i melancholijnej, by wspomnieć „Treny” czy ubiegłoroczne „Catalogue des Arbres”. „Rimbaud” to mrok i złość, niepokój i wątpliwości. To co Budzyński wykrzyczy z krtani, a Trzaska wydmucha z trzewi przez swoje instrumenty, Jacaszek przyprawia elektroniką, umiejętnie skleja i podaje na talerzu. Całość brzmi efektownie, ale również niezwykle sugestywnie.