O tym, że metal ma różne oblicza, wiemy nie od dziś. O tym, że w Trójmieście te oblicza zmieniają się i objawiają jak w kalejdoskopie, też. Crown of Twilight jest projektem stricte studyjnym, a publikowane co jakiś w sieci czas albumy pokazują, że również niezwykle płodnym. „Shadow of Kingdom” to metal konteplacyjny, mantryczny. Rewelacyjny „Night” z prostą partią perkusji trwa ponad 7 minut, ale powtarzalne, a także wielowarstwowe riffy stanowią o jego niezwykłej atrakcyjności. Narasta, a jednocześnie nie wybucha, jest głośny, ale nie oczywisty. Tytułowy utwór sprawia wrażenie muzycznej mgiełki, muzyki wyłaniającej się z mroku, królestwa cienia. Dronowa powłoka w tle i spokojne pociągnięcia gitary tworzą gęstą, dźwiękową magmę, która znajduje kontynuację w „Dark Sky”, o bardziej ambientowym charakterze. W przeważającej mierze „Shadow of Kingdom” to właśnie taki transowy album. Wyjątkami są bliższy tradycyjnemu ujęciu black metalu „Dead Lakes and Frozen Mountains” czy „Scars of the Earth”, w których zamaszyste riffy splatają się z perkusją, brzmią agresywniej. Ale jednocześnie nie ma w nich tej metalowej ekspresji, wydają się jakby tłumione, nie wybuchają. Muzyka Crown of Twilight tli się gdzieś pod powierzchnią. Nie ma w niej prostych rozwiązań i oczywistych struktur. Powtarzalność, psychodelia, a nade wszystko spokój dominuje w tym materiale. Chociaż okładka nie wskazuje, że to płyta właściwa na środek lata, w środku nocy sprawdzi się idealnie. Czasem klimatem przypomina miasteczko Twin Peaks i jego mroczne tajemnice, ciężkie do rozwiązania od razu. Z drugiej strony wydaje się być idealną muzyką do ogniska, słuchaną po zmroku, wywołującą skojarzenia z mrocznymi zakamarkami nieodkrytych leśnych krajobrazów czy – jak w finałowym „Tide” – wypraw nad morze, w tym przypadku jest ogarnięte mrokiem, ciemne i gęste jak smoła.

[Jakub Knera]