Spotkania z muzyką i środowiskiem niezależnym.

Festiwal Strajk powrócił w dobrym stylu i pomimo kilku technicznych niedociągnięć, okazał się imprezą we właściwym czasie. Dzięki niemu po raz pierwszy udało się do Gdańska ściągnąć silną reprezentację polskiej sceny niezależnej, zarówno pod postacią wydawców jak i artystów. Otwarciu się Europejskiego Centrum Solidarności na to wydarzenie na pewno warto przyklasnąć, chociaż w dużej mierze za sprawą tej przestrzeni można było na festiwalu poczuć pewien niedosyt. Rozlokowanie stoisk wydawców w ogrodzie zimowym było dobrym pomysłem, ale wydaje mi się że lepiej byłoby gdyby wszystkich zgromadzić w jednym miejscu – dzięki temu powstałby faktycznie jeden targ, a nie grupa kilku oddzielonych od siebie stoisk. Dzięki temu też łatwiej odnalazłyby się one w ogromnej przestrzeni ECSu, podobnie jak live acty, które mimo interesującej lokalizacji, brzmiały bardzo płasko i cicho. Najlepszego koncertu popołudnia autorstwa K. z o wiele lepszym efektem słuchało się z 6 piętra, gdzie muzyka ciekawie rezonowała po przestrzeni, niż spod samej sceny, pod którą głośniki nie pozwoliły wybrzmieć jej w pełni (niski poziom głośności to wymóg służb porządkowych budynku) i właściwie większość koncertów, które w gwarze widzów odwiedzających instyuticję je zagłuszały, skutecznie zepsuły.

W kwestii technicznej sporo zastrzeżeń mam także do nagłośnienia sali audytorium w ECS. O ile podczas otwarcia na koncercie Haushka i Nils Frahm, którzy mieli własnych akustyków i dodatkowe nagłośnienie, muzyka brzmiała stosunkowo dobrze w tej wielkiej sali, o tyle sobotnie koncerty bardzo często bardzo karołomnie wybrzmiewały w ogromnej przestrzeni. Przede wszystkim od razu można było darować sobie siadanie w którymkolwiek z pierwszych dziesięciu rzędów, ponieważ głośniki były zawieszone tak wysoko, że – aby cokolwiek względnie dobrze usłyszeć – należało usiąść w tylnej części audytorium. Ta z kolei powodowała ogromny dystans między artystami i słuchaczem, więc pewien dysonans nie pozwalał wskazać jednoznacznej strategii słuchania muzyki. Jako pierwszy zagrał zespół Wolność – koncert poprawny, bez specjalnych objawień, tak samo z resztą jak dzieje się na ich debiutanckiej płycie. Nie jest to grupa wirtuozów, ale raczej kumpli, którzy bawią się muzyką, instrumentami i konwencją – w porównaniu do pozostałych wykonawców, dość karkołomnie i wtórnie. W tematyce imprezy ale też jakościowej odsłonie o wiele lepiej w tej estetyce i na tej scenie sprawdziliby się chociażby The Kurws.

Normal Echo na żywo widziałem po raz pierwszy. Nie wiem na ile nowy materiał tego wymaga, ale zaproszenie przez Dawida Szczęsnego drugiego muzyka (w tej roli Adam Byczkowski – niegdyś z Kyst, obecnie better Person, kiedyś Sopot, teraz Berlin), było raczej zbędne. Syntezatorowe partie grane na żywo dziwnie kontrastowały z kilkoma warstwami innych instrumentów, puszczanych z samplera. Skoro można je było odtworzyć w pojedynkę albo warto przy tym pozostać albo rozbudować zespół do większego składu. Bardzo piosenkowy koncert Szczęsnego wydał mi się nie do końca szczery, za bardzo teatralny i przedramatyzowany.

Te uwagi znalazły odzwierciedlenie zwłaszcza w porównaniu z dwoma ostatnimi występami podczas wieczoru. Robert Piotrowicz stalową przestrzeń audytorium potraktował jako pudło rezonansowe, które postanowił napompować dźwiękiem do maksimum. Akustyka zawodziła, więc niskie i wysokie rejestry a także dynamika kompozycji była słyszalna zdawkowo, te bardziej ciche momenty w sali ginęły. Piotrowicz po kilku minutach zaczął więc zwiększać natężenie dźwięku i wypełnić nim całą przestrzeń. Coraz bardziej chropowate i gęste kaskady syntezatorowych wstęg były bardzo agresywne, a skrupulatnie budowana struktura – od detali i minimalistycznych partii po maksymalizację dźwięku – doprowadziła je do momentu, kiedy muzyka brzmiała bardzo rockowo (sic!) ze względu na sugestywną eksplorację faktury syntezatora Piotrowicza. Rzężenie, a czasem wręcz dronowe, gęste pasmo muzyki brzmiało niczym Ensemble Glena Branki albo noise’owe eskapady Sonic Youth. Muzyka Piotrowicza zachowuje jednak statyczność, ale też bardzo konsekwentną, pozbawioną wręcz emocji precyzję, które wyraziście budują napięcie i wzmagają natężenie dźwięku/noise’u/hałasu. W kilku momentach w takim stopniu, że wkraczały niemal na granicę bólu, co wiele osób skutecznie odstraszyło. Piotrowicz okiełznał jednak audytorium ECS, chociaż jego koncert najlepiej unaocznił, że to zdecydowanie lepsza przestrzeń na konferencje niż koncerty, przynamniej w przypadku tych bardziej złożonych dźwiękowo.

Kontrapunktem do tego występu było to, co zrobił Wojciech Bąkowski. Materiał z jego ostatniej, doskonałej płyty „Telegaz” zagrał stojąc z mikserem i odtwarzając lub zapętlając ścieżki, które znalazły się na płycie. Nie miało to jednak znaczenia i żadne „zespołowe” granie czy „żywe instrumenty” nie były tu potrzebne. Bąkowski podobnie jak Piotrowicz doskonale wykreował atmosferę i napięcie. Zrobił to jednak inaczej niż jego poprzednik – budując muzyczne repetycje w oparciu o takie dźwięki jak melodyjka z telefonu, jego wibrowanie (brzmiące jednocześnie bardzo basowo, a z drugiej strony jak nieregularny bit), brzmienie imitujące sprzeżenie kabli, szorstki szum, stanowiący trzon utworu. To była muzyka sugestywna, celna, czerpiąca z otoczenia. „Telegaz” jest z resztą płytą, która opowiada o tym co widać za oknem lub w mieście – zarówno w warstwie lirycznej jak i muzyczne, Bąkowski zdaje się redukować formę do minimum. W przypadku poszczególnych tekstów, jeszcze bardziej oszczędnych niż na płycie „Kształt” generuje obrazy proste, miejskie, domowe (gdy melodeklamuje to co widzi w pokoju lub w odwiedzanej galerii handlowej) – wykorzystując słowo i muzak otoczenia jako narzędzie do uwiarygodniania jego obrazu, uwznioślania rzeczy codziennych i nadawaniu im głębszego znaczenia. „Telegaz” to materiał bardzo sugestywny, wyrazisty, o specyficznej aurze, a jednocześnie bardzo prostej wymowie. Osobowość Bąkowskiego zdecydowanie to potęguje – nawet wtedy gdy odbiór psuło oświetlenie, a sam artysta musiał się doprosić o to aby nagłośnienie było na wyższym poziomie.

Mimo tych technicznych wpadek, Strajk okazał się wydarzeniem udanym, doprowadzając do muzycznych i środowiskowych spotkań, jakie wcześniej w Trójmieście miejsca nie miały. Jednodniowa formuła zdecydowanie zdaje test, gorzej z przestrzenią i rozlokowaniem koncertów, a także – wspomnę to jeszcze raz – nagłośnieniem koncertów. Pewnym niedopatrzeniem jest według mnie cena biletów – rozumiem, że impreza jest dotowana przez miasto i że organizatorom zależy na wysokiej frekwencji, ale na litość – 8 koncertów podczas jednego wieczora za jedyne 10 zł?  Pisałem już o tym przy okazji koncertu w oliwskim Domie Zarazy, gdzie za taką kwotę zagrały 4 zespoły: przyzwyczajanie widzów, że muzyki można słuchać za pół darmo, nie jest dobre ani dla sytuacji klubowo-koncertowej, ani dla artystów, ani dla samych widzów. Psychologicznie rzecz biorąc coś co jest tanie może wydawać się jak niezbyt atrakcyjne – dwa czy trzy razy wyższa kwota zainteresowanych na pewno by nie odstraszyła. A ekonomicznie – nie przyzwyczajajmy widowni do niskich cen biletów, bo będą coraz mniej skłonni przychodzić na inne, nieco droższe koncerty, ale też kupować płyty i kasety. Jak na tego typu wydarzenie widzów było co prawda całkiem sporo, a przy większej promocji chociażby samego ECS mogłoby być ich jeszcze więcej. Strajk to wyjątkowa i potrzebna impreza, która pokazuje jak ważnym i prężnym podmiotem jest Kolonia Artystów, bez której trójmiejski sektor kultury byłby zdecydowanie uboższy.

Strajk, Europejskie Centrum Solidarności, 23.05.2015.

[Jakub Knera]