Chociaż najnowszy album Irchy, pomimo obecności Mikołaja Trzaski w nazwie, jest w pełni demokratycznym wydawnictwem i grą zespołową, nie sposób – zwłaszcza z perspektywy Trójmiasta – nie patrzeć na niego przez pryzmat twórczości gdańskiego saksofonisty. „Black Bones” to w końcu zupełnie inna odsłona jego twórczości w porównaniu do składów z Balazsem Pandi i Rafałem Mazurem, Haroldem Rubinem i Nadavem Maselem, Devinem Hoffem i Michaelem Zerang czy albumu z Timem Daisy, o których pisałem w ubiegłym roku.

Tamte – często o mocno surowym i punkowym charakterze nagrania – kontrastują z kontemplacyjną muzyką Irchy, mocno przecież czerpiącej z wątków sakralnych, w tym przypadku zarówno sefradyjskich jak i hasydzkich. Kwartet, także ze względu na liczne aktywności pozostałych muzyków – Pawła Szamburskiego, Wacława Zimpela oraz Michała Górczyńskiego – jest składem niezwykłym, szalenie lirycznym, poetyckim. Najlepiej widać to na koncertach, przyjmujących po części formę spektakli, kiedy muzycy przemieszczają się po scenie w transie, nawzajem ze sobą dialogując w kwartecie lub kolejno modyfikowanych duetach.

Pierwsza płyta, materiał zarejestrowany w studio, wydaje się bardziej płynna, zarówno w momentach wariacji na tematy tradycyjne jak i w przypadku autorskich kompozycji. Jeśli już linkować ją z twórczością któregokolwiek klarnecistów to będzie to „Ceratitis Capita” Szamburskiego, mocno zanurzająca się w duchowość i religijną zadumę. Klarnety przeplatają się nawzajem niekończącymi się wstęgami, zapętlają się w trwaniu, aby kiedy indziej muzycy ustępowali miejsca na solo jednego z nich, z czasem akompaniującym basklarnetem w tle. Fakt wykorzystywania tych samych instrumentów tylko wzmaga wielowarstwowość tej muzyki, uwypukla fascynujące brzmienie instrumentów, ale także świetnie różnicuje ich melodyjność, zawodzenie, sposób w jaki tworzą przyjazny dla ucha, a z drugiej strony szalenie dramatyczny i nostalgiczny nastrój.

Drugi album, zarejestrowany podczas koncertu w Falenicy w 2013 roku, charakteryzuje się większą dynamiką, sytuacja live wyzwala w muzykach więcej spontanicznych decyzji, mimo że żaden z nich nie wkracza na obszary sonorystyczne czy rozszalałego free. Zawodzący i wyjący „Soul Flames”, rozbuchany „Roses for Rosa” przechodzący w kontemplacyjny, ale dramatyczny „Si Verias” – materiał koncertowy wydaje się bardziej surowy, a jednocześnie mocniejszy, bardziej wyrazisty i już nie tak potulny. Spontanicznośc poszczególnych fraz, sceniczna odsłona dla każdego z muzyków zdaje się być doskonałym punktem zapalnym i mimo że żaden z nich nie wysuwa się na pierwszy plan. Wspólnie się kontrapunktując, tworzą barwny i zróżnicowany kolaż brzmień, które zachowują myśl wiodącą, nie próbując się nawzajem przekrzyczeć.

To wzajemne dopełnianie się jest najmocniejszym atutem albumu – zarówno w przypadku autorskich kompozycji jak i tradycyjnych melodii, muzycy łączą się w harmonii, współbrzmieniu, byciu razem. Muzyka jest klarowna, czasem bardzo stonowana, kiedy indziej nieco mocniej zadziorna, frywolna, ale naznaczona piętnem nostalgii, zwracająca się w przeszłość, o której klarneciści potrafią frapująco opowiadać.

[Jakub Knera]