Nowy rytuał koncertowy w dobie muzyki pop.

Co takiego jest w koncertach Swans, że na długo przed tym nim się odbędą, ludzie dyskutują na forach o ich niezwykłości i często transcendentalnym wręcz doświadczeniu podczas oglądania Amerykanów na żywo? Co takiego stało się, że jest to jeden z niewielu zespołów, jeśli nie jedyny, który istnieje od lat 80. i reaktywując się na fali powrotów zespołów gitarowych na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku, nie odgrywa przebojów, ale dalej w zaparte tworzy nowe utwory, grając je z koncertu na koncert? Wreszcie, czy Swans faktycznie jest tym naj lub przynajmniej jednym z najlepszych koncertowo zespołów na świecie?

To pytania które zadawałem sobie na długo przed koncertem sekstetu w klubie B90 jak i po nim. Część z nich nadal pozostaje bez odpowiedzi, pewne jest jednak to, że koncerty Swans są jedyne w swoim rodzaju. Dane było mi zobaczyć zespół już trzy razy, w tym w 2011, rok po reaktywacji zespołu. Na Primavera Sound, w owym czasie była to kapela która nie tylko zmiażdżyła swoją mocą i formą większość tamtejszych koncertów, ale zdecydowanie się od nich odróżniała. Potężne brzmienie i głośność, sprawiły że był to koncert określany mianem najbardziej hałaśliwego podczas 11 edycji hiszpańskiej imprezy.

Od tamtego roku sporo się jednak zmieniło – przede wszystkim grupa wydała dwa monumentalne albumy, „The Seer” i „To Be Kind”, pełne kilkunastominutowych suit, ale też przeplatane piosenkowymi formami (zwłaszcza na pierwszym z wyżej wymienionych wydawnictw). Rozpiętość form muzycznych Swans rozpościera się od drone’owych, mantrycznych pasaży, przez industrialne, narastające suity, po repetywne, długie i rozwlekłe utwory, które charakteryzują się swoista transowością i gitarowym minimalizmem. Na koncercie w B90 zespół pokazał, że bliższa jest im muzyczna prostota – zapętlenia akordów i proste formuły nie były niczym intrygującym aranżacyjnie, a czasem nawet mogły wydawać się banalne. Sęk w tym jak zespół ten buduje strukturę narracyjną, minimalistyczne partie nieustannie przetwarzając i na przestrzeni utworów generując ich stopniową ewolucję, w ramach której zespół bawi się także natężeniem dźwięku. Dobrze słychać to w otwierającym koncert „Bang a gong” w którym kolejne warstwy powstają w wyniku wchodzenia na scenę kolejnych muzyków, rozpoczynających grę na swoich instrumentach. „Frankie M”, o bardziej piosenkowym charakterze, ale również uwodzący; na swój sposób mantryczny, o mocno modlitewnym charakterze i agresywnej koncówce. „A Little God in my Hands” to z kolei trochę bluesowa, wciągająca i bardzo rytmiczna kompozycja, nieco bardziej piosenkowa, przez co grana przed późniejszym „Just a Little Boy” interesująco różnicująca set.

Mantryczność muzyki Swans i prostota utworów czasem wydają się nużące i momentami mogą graniczyć z muzycznym onanizmem, kiedy utwory przywlekają formy zbyt długie, może nawet przegadane. Nie byłem pozbawiony takich odczuć podczas koncertu zespołu na Offie w 2012 roku, występ w B90 tego uczucia nie zmieni. Treściowo jest to muzyka wręcz uboga, hołdująca umiejętnemu budowaniu hałaśliwych ścian dźwięku, w najnowszej odsłonie Swans upchanych w strukturę gęsto brzmiących powtórzeń i rozwarstwionych struktur dzięki gitarom Michaela Giry, Normana Westberga i Christopha Hahna, wspartych sekcją rytmiczną Phila Puleo i Christophera Pravdica oraz całym zestawem różnej maści perkusjonaliów Thora Harrisa. Ten ostatni nie tylko otwierał koncert, ale też podbił brzmienie perkusjonaliów, zahaczając o jeszcze bardziej odświętne, kościelne niemal brzmienie cymbałów. O ile więc treść mogła pozostawiać wiele do życzenia, o tyle w przypadku Swans znaczenie miała forma – repetycja, rozwlekłość kompozycji, precyzja w budowaniu nastroju i dramaturgii, a także nacisk na kontemplację muzyki, serwowanej nie w formie krótkich i zwięzłych piosenek, ale rozbuchanych suit, które trzeba wsiąknąć i wchłonąć w skupieniu.

Przede wszystkim po Girze było widać jak bardzo był on w środku swojej muzyki, jak bardzo wniknął w bycie tu i teraz, trans z którego niebezpiecznie jest go wybudzić. Publiczność, która daje się ponieść, jest tam razem z nim, a Ci, którzy mu w tym przeszkadzają – jak mężczyzna wskakujący na scenę, rozszalały fan pogo czy ludzie gapiący się w telefony, dekoncentrujące odbiór muzyki – irytują go i nie zawaha się zwrócić im uwagi. „Chcę żeby na koncertach ludzie w stu procentach skoncentrowali się na słuchaniu muzyki, żeby w nich była” powiedział w jednym z wywiadów Gira. To muzyk totalny, który nie toleruje półśrodków. I tego samego oczekuje od swojej publiczności.

I może właśnie ta, tak zróżnicowana (nie spodziewałbym się tak różnych osób na koncercie Swans) publiczność, chce doświadczyć na koncercie Amerykanów czegoś niezwykłego, odmiennego od typowej koncertowej formy. Czegoś co w pełni ich pochłonie, wciągnie, co straci znamiona „koncertu”, a zyska cechy „występu”, „zjawiska”, czegoś wyjątkowego. O koncertach Swans krąży wiele legend: że są boleśnie głośnie, że ludziom zdarzało się po nich wymiotować, że kilkanaście lat temu Gira kazał podkręcać temperaturę ogrzewania w salach koncertowych, żeby wprowadzić publiczność w określony stan. Dlatego zróżnicowana publiczność na własne oczy i uszy chce przekonać się jak to właściwie jest. Sam koncert zespołu trwał dwie i pół godziny, a przecież raptem zagrali sześć (sic!) utworów. To odmienne od tradycyjnego i zdominowanego przez mainstream podejścia do tworzenia muzyki i grania koncertów, zyskuje więc uznanie także tych, którzy wcześniej o Swans nie słyszeli. A zespół nie odcina kuponów od dotychczasowej działalności i wciąż przygotowuje nowe utwory, które na wtorkowym koncercie w Gdańsku można było usłyszeć. Nie ma więc mowy o stagnacji – Swans jest formą żywą i o ile niekoniecznie najlepszym koncertowo zespołem na świecie, o tyle na pewno jednym z najbardziej oryginalnych i nietuzinkowych.

Swans, B90, Gdańsk, 2.12.2014.

[fot: Łukasz Głowala]
[txt: Jakub Knera]