Bracia Ireneusz i Tomasz Swoboda grają ze sobą już ponad 15 lat – w różnych składach, z różnymi pomysłami penetrują peryferia muzyki gitarowej, szukając inspiracji w muzyce noise, minimaliźmie i stopniowo redukując swój muzyczny język. Ich najnowszy album „Expositions”, jest tego kolejnym dowodem. To bardzo precyzyjnie skonstruowana płyta, pełna muzycznych detali, ornamentów i eksperymentów z dźwiękiem. O jej powstawaniu, a także filozofii zespołu, opowiada jeden z jego muzyków.

Jakub Knera: To co najciekawsze w tej bardziej otwartej na nowe pomysły, eksperymentującej muzyce opartej na brzmieniu gitar ma moim zdaniem miejsce pomiędzy dwiema biegunami – na jednym z nich postawiłbym The Psychic Paramount a na drugim Radian. Myślę o tym także przez pryzmat waszej twórczości – o ile na początku bliżej było wam do tych pierwszych, o tyle teraz raczej zbliżacie się do drugich.

Tomasz Swoboda: Z grubsza masz rację, choć wchodząc w szczegóły, można by się spierać, czy The Psychic Paramount to muzyka eksperymentalna – z dzisiejszej perspektywy coraz mniej jestem do tego przekonany – oraz czy Radian to muzyka gitarowa (też mam wątpliwości). Jeśli jednak przystać na taki podział, to w kwestii kierunku, w którym zmierzamy, też masz rację – ale znowu z grubsza. Z jednej strony nietrudno zauważyć nasze odejście od rockowych struktur i noise’owej ekspresji na rzecz improwizacji i operowania raczej fakturą i brzmieniem niż rytmem i melodią. Z drugiej jednak wydaje mi się, że ta wczesna ekspresja i swego rodzaju bluesowe (tak, tak) podejście do tematów chyba pozostało. Ale tego może nie słychać.

Wraz z waszymi kolejnymi płytami, skutecznie redukujecie wykorzystane środki, brzmicie coraz bardziej minimalistycznie, perkusja nie jest już tak wyrazistym składowym elementem jak wcześniej. Skąd ten zwrot?

Chcesz powiedzieć, że nie korzystamy z perkusji w tradycyjny sposób, bo jednak do perkusji wróciliśmy, tylko, by tak rzec, trochę na wspak czy też od dupy strony. W sumie mógłbyś też powiedzieć, że nie korzystamy już z gitar, bo to, co jest na „Expositions”, z graniem na gitarze też ma już niewiele wspólnego. Ale minimalizm, tak, to nasz stały kierunek: stopniowa redukcja składu od kwintetu do duetu, coraz mniej dźwięków. To chyba tak w ramach zgody z naturą: powolny rozpad wszystkiego, entropia. Nawet specjalnie nie musimy się starać. Można by też w tym widzieć syndrom późnej twórczości: jak prześledzisz artystyczne działania ludzi, którzy, tak jak my, robią w czymś, co ma jakiś związek ze sztuką, przez dwadzieścia lat albo dłużej, to prawie wszyscy idą podobną drogą – ku formalnej oszczędności. Wyjątki tylko potwierdzają regułę.

Podobają mi się tytuły waszych utworów na „Expositions”, numerowane kompozycje, nie do zapamiętamia, podobnie jak kawałki wspomnianego The Psychic Paramount czy Aphexa Twina. Zastanawiam się na ile takie specyficzne nazewnictwo odnosi się do charakteru muzyki, mocno eksperymentalnego, niezdefiniowanego. Na ile te tytuły dopowiadają wydźwięk utworów?

Nam też się podobają i też ich nie pamiętamy. Oprócz tego, o czym mówisz, te literki i cyferki odnoszą się też do czegoś takiego, jak „przekaz” muzyki. Wychodzimy, oczywiście, z przekonania, że coś takiego nie istnieje. Muzyka to dźwięki. W tradycyjnym sporze absolutystów z referencjalistami stoimy po stronie tych pierwszych. Nie znosimy taniego chwytu, jakim jest robienie z muzyki literatury czy filozofii. Nic prostszego i nic głupszego. Nie chodzi o to, że muzyka nie może tworzyć obrazów czy pobudzać do myślenia, ale utwór nie musi do tego nosić tytułu „Pokolenie Nic” albo, w inteligenckiej wersji, „Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu” (choć The Kurws akurat lubimy). Wystarczy B49 czy coś w tym stylu.

Czerpiecie z estetyki muzyki rockowej, ale waszym głównym środkiem są efekty, sprzężenia, które wydają dźwięki, zazwyczaj powstałe przy okazji, czasem jako pewne błędy. Jak ważne są dla was takie fragmenty, pogłosy, echa, dźwiękowe zabrudzenia, które stanowią trzon waszej płyty? Na ile eksperymentujecie z tą formą?

Co bardziej złośliwi mogliby powiedzieć, że płyta składa się wyłącznie z błędów, zabrudzeń i dźwięków powstałych przy okazji. Ale jak na mój gust, jest tego nawet trochę za mało – w każdym razie za mało w porównaniu do prób czy koncertów, gdzie człowiek, wiadomo, pozwala sobie jednak na więcej. Choć z drugiej strony są na płycie dźwięki, których ani wcześniej, ani później, nie udało się nam wydobyć. Ogólnie wydaje mi się, że to jest w takim graniu najfajniejsze – taka kontrolowana utrata kontroli, przy czym ma to zupełnie inny charakter niż jazzowa improwizacja, bo tu równie ważne, jak interakcja z drugim muzykiem, jest interakcja z samym instrumentem, w pewnym sensie z prądem, z energią elektryczną i z przestrzenią, w której ta energia działa. To bardzo ciekawa rzecz, jedna z tych, które nas obecnie najbardziej interesują.

Czy rozgraniczacie waszą twórczość pomiędzy tymi eksperymentalnymi, pozbawionymi bardziej ustrukturyzowanych form utworami, a tymi zrytmizowanymi, bardziej transowymi kompozycjami? W jednym z wywiadów powiedzieliście, że „niszczycie piosenki”.

Etap niszczenia piosenek mamy już za sobą. Wybiliśmy je co do jednej i możemy zająć się czym innym. Rzecz jasna, nie jest powiedziane, że jakieś niedobitki gdzieś się ukrywają i trzeba będzie do tego procesu wrócić, ale na razie czujemy, że przestrzeń jest całkowicie wolna i staramy się z tego korzystać. Mówiąc poważnie: nie wiem, czy odwrót czy tam powrót jest w naszym wypadku możliwy. Choć patrząc na to, czego teraz słuchamy, nie jest to wykluczone. Ale możliwe też, że to taka nostalgia za bezpowrotnie utraconą młodością.

Bazujecie na szkicach całych kompozycji czy łączycie ze sobą różne fragmenty? Pamiętam jak przy okazji premiery „Chimeric” Radian, Martin Brandlmayr powiedział, że po nagraniu partii, potem postanowili wszystko pociąć i poukładać na nowo. Czy to podejście bliskie waszej twórczości?

Źle nagrali, to musieli ciąć i układać – i najlepszym się zdarza, nam też, na wcześniejszych płytach. Ta jest bezbłędna, każda nutka na swoim miejscu. Ale poważnie: w tej kwestii jesteśmy raczej tradycjonalistami – jeśli nie trzeba, wolimy nie ciąć i zostawić oryginalny przebieg emocji. To są prawie zawsze całościowe szkice, z mniej lub bardziej (raczej mniej) szczegółowym zapisem.

Jak ważne jest dla Was to, żeby utwory, które tworzycie, były możliwe w pełni do zagrania, a na ile nie jest to konieczne i mogą one łączyć różne elementy, niekoniecznie adekwatne do odegrania na żywo. Na ile ważna jest rejestracja na żywo, a na ile w studio i szlifowanie lub zmiana nagrań?

Zasadniczo 98 % naszego grania to są próby. Koncertujemy bardzo rzadko, raz na parę lat wchodzimy do studia. To, co gramy, musi więc dać się grać przede wszystkim w warunkach koncertowych, od tych na próbie różniących się tylko ewentualną nudą, której czasem chcemy słuchaczowi oszczędzić. Studio daje nam tylko czasem jakieś dodatkowe możliwości, które z kolei generują pomysły, wykorzystywane albo nie. Oczywiście, rola Emitera, który nas nagrywa, jest nie do przecenienia. Ale on też jest raczej minimalistą.

„Expositions”, siódma płyta Columbus Duo ukazała się nakładem Dead Sailor Muzic. Można ją odsłuchac i kupić na serwisie bandcamp zespołu: columbusduo.bandcamp.com.