Konsekwencja GARS przejawia się nie tylko w nazwenictwie swoich płyt, będących akrostychem nazwy zespołu. „Gdy Agresja Rodzi Spokój” wcale nie oddziałuje tak jakby wskazywał byna to tytuł, zwłaszcza jeśli wpada się na pomysł aby otworzyć materiał niemal ośmiominutowym kawałkiem. Chociażby na długościach kwintet zyskuje – to nie są krótkie, zabójczo atakujące, post-hardockowe kawałki, jak na poprzednich wydawnictwach. Więcej tu rozbudowanych narracji, struktur gęstych od pomysłów i w różnorodny sposób poukładanych obok siebie gitarowych kaskad. Oszczędne tytuły rzucają znikomy trop do odczytania płyty, a teksty, które z polityki przenoszą się na bardziej osobiste rejony działają na plus. Zespół wreszcie nie sili się na ocenę społeczeństwa i systemu, bo na nich wiadro pomyj zdążyli już wylać. Teraz do głosu dochodzą codzienne historie jak te z okładki kasety (w zależności od wersji, bardziej lub mniej pozytywna). Gitary w kolejnych kompozycjach drążą i budują niesamowitą przestrzeń, tak jak we „wszystko”, kiedy w połowie utworu wszystko zdaje się na chwilę zatrzymać. Te momenty czekania na burzę, są doskonale zbalansowane jazgotliwymi partiami, obezwładniającymi ze wszystkich stron. Są momenty kiedy zespół wchodzi na obszary doom metalu i ten pulsujący ciężar dodaje płycie smaku. GARS to wciąż zespół buntowniczy, operujący prostymi środkami ale konsekwentnie się rozwijający – kompozycyjnie, aranżacyjnie, a także tematycznie. Dobrze oddaje to wokal, czy raczej krzyk Przemysława Lebiedzińskiego, najlepiej chyba zaznaczający obecność w „zawsze”. Próżno szukać tu muzycznych odkryć, ale nie w tym rzecz – czasem bardziej niż nowatorskie rozwiązania przemawia sugestywna i bezpośrednia forma. Tak właśnie jest w przypadku tej płyty.

[Jakub Knera]