To nie będzie się za często zdarzać, ale dzisiaj idealnie trafiam z recenzją w dzień premiery płyty. Dzień długo wyczekiwany, bowiem przez wielu debiut zespołu The Shipyard był wróżony jako rzecz, która zawojuje scenę muzyczną, zarówno tę w Trójmieście jak i poza nim.

Je to płëta roku? – pyta Nasiono Records. Niestety nie. Szczerze mówiąc dawno w Polsce nie widziałem tak zakrojonej kampanii promocyjnej jakiegokolwiek wykonawcy i tak kiepski rezultat. Singiel na CD, stopniowo wypuszczane teledyski, konferencja prasowa z okazji premiery i napędzający się hype (w tym przypadku to dobre słowo, chociaż go nie lubię), jakoby ta supergrupa (bo to też już powielane określenie)  – Piotr Pawłowski, Michał “Goran” Miegoń, Rafał Jurewicz, Filip Gałązka i Nela Gzowska – miała w roku 2012 pokazać coś naprawdę wielkiego.

A w rezultacie otrzymujemy mocno przeciętny krążek. Po pierwsze, znacząco różniący się od koncertów, dosyć żywiołowych, gęstych i hałaśliwych. Po drugie, produkcyjnie kiepski – nie wiem jak Piotr Pawlak to zrobił, ale dla mnie ten materiał brzmi strasznie płasko, jest stworzony jak do radia. A dodatkowo są to utwory zbyt monotonne, wielokrotnie o zbyt przewidywalnych i prostych strukturach zwrotka-refren-zwrotka-refren (wiem, że takie w radiu sprawdzają się najlepiej, ale po The Shipyard spodziewałem się więcej). Kompozycje to w zasadzie największy minus – autorzy nie próbują nawet ich urozmaicić, ale proponują dosyć standardowy i przewidywalny zestaw piosenek.

Najlepiej “stoczniowcom” wychodzą one, kiedy zbliżają się do wpływów nowofalowych. Ale kiedy słychać inspiracje chociażby Killing Joke czy naleciałości Smashing Pumpkins, za dobrze nie jest. Najciekawiej na tej płycie w zasadzie wypadają dwa ostatnie kawałki, ale różnica z wykonaniem live jest porażająca. W „Cigaretto” bas Pawłowskiego na żywo wywołuje ciarki, a na płycie muszę go szukać, bo owszem wiem że tam jest, ale zlewa się z tłem, całkowicie tracąc urok. „Free of Drugs” jest już lepszy (zwłaszcza w końcówce), ale to wciąż gra na pół gwizdka, tak jakby zespół myślał, że skoro zrobiło się wokół nich tak głośno, to wystarczająco aby płyta wypadła dobrze. A niestety jest na odwrót, to nie wystarcza. Powiedziałbym nawet że “We Will Sea” (fajna zabawa słowami)  w tym roku (biorąc pod uwagę wydawnictwa Broken Betty, Popsyszy czy Dat Rayon) to najsłabsze wydawnictwo Nasiono.

[Jakub Knera]