Drugi album Stoczniowców przynosi sporo zmian – w składzie, brzmieniu, kompozycjach i produkcji. To wciąż ten sam zespół, ale jednocześnie zupełnie inny twór. „Water on Mars” brzmi bardzo dobrze, jest to płyta szczegółowo wypolerowana w każdym detalu, czasem nawet zbyt bardzo – dlatego może doskonale nadaje się do rozgłośni radiowych czy audycji typu Offensywa: bo ma pazur, a jednocześnie jest chwytliwa i przebojowa. Ale przez to uśrednienie utworów, czasem brzmią jakby były zbyt spłaszczone i skompresowane, przez co daleko im chociażby do nagrań Radia Bagdad , które na ostatniej płycie brzmi o wiele lepiej i świeżej. Nierzadko mam wrażenie, że zamysłem było upchnięcie maksymalnej liczby pomysłów w podobnych, piosenkowych strukturach zwrotka-refren-zwrotka-refren, bo zdecydowana większość kompozycji mieści się w czasie 3-4 minut. Może i jest to zestaw singli czy hitów, ale co z tego, skoro ten zabieg sprawia jakby album miał kształt bardziej gotowego produktu niż ciekawej i oryginalnej wypowiedzi. Wyraźniej zaznaczają się fascynacje Killing Joke czy Joy Division, jest ostrzej i bardziej intensywnie, ale tej płycie brakuje powietrza, które można znaleźć rzadko, chociażby w takim „Lisbon”, gdzie niezobowiązujący tekst pojawia się dopiero po dwuminutowym, instrumentalnym wstępie. Grupa fajnie różnicuje brzmienie w obrębie poszczególnych utworów kiedy np w „Systematic Approach to Life” z jednej strony czai się wyrazisty bas Pawłowskiego, z drugiej kontrapunktowany zgrzytami na gitarze Miegonia. Pojawiają się klawisze, wokal Asi Kuźmy albo trąbka Tomka Ziętka – jako swego rodzaju kropka nad i. Niestety czasem dużą przeszkodą w odbiorze jest wokal Rafała Jurewicza – wrzask w w „Swans and Blue Whales” jest katastrofalny a angielszczyzna w tytułowym, otwierającym płytę utworze brzmi jak gdyby ktoś ją skompresował i puścił pod wodą.

Mam nieodparte wrażenie, że zespołowi The Shipyard już od pierwszego singla z pierwszej płyty przyświeca jakaś nieopisana chęć zawojowania polskiej sceny muzycznej. Ich samozaparcie z jednej strony jest imponujące, a z drugiej każe pytać: po co? jaki jest tego cel? „We Will Sea” w pewnym stopniu odbiło się echem zarówno wśród słuchaczy jak i krytyków, ale próżno było szukać w tej płycie przełomu, rewolucji albo chociaż świeżości pokroju tej, którą wprowadziła chociażby Brodka, czy bardziej niszowi UL/KR. W końcu to „supergrupa”, jak wielu okrzyknęło ich jeszcze przed wydaniem debiutu. Ale to nie przekłada się na jakość czy świeży głos na polskiej scenie (na stronie Warner Music zespół znalazł się pod kategorią „local rock”, co niestety wiele mówi). W muzyce poza wypolerowanym brzmieniem liczy się coś jeszcze – własny język , emocje i szczerość. I chociaż nie twierdzę, że kwartet jest nieszczery w tym co robi, to tych elementów w wielu momentach „Water on Mars” bardzo mi brakuje.

[Jakub Knera]