Na początek kilka słów o tym jak nie działać w muzycznym światku (mówię o muzyce alternatywnej rzecz jasna), bo Kciuk and the Fingers są tego idealnym przykładem. Po wygranej w Uchodromie 4 lata temu, wydali debiutancką epkę, potem trochę koncertowali, mało się promując i wyjeżdżając poza Trójmiasto. Nagle, kilka tygodni temu, przypomnieli o sobie nową, długogrającą płytą „Inekz Eikzjetnadt”. Konia z rzędem temu, kto znajdzie jej recenzję gdzieś indziej niż tu, tym bardziej dlatego że dość długo tę płytę musiałem od zespołu wyprosić, a na jakiekolwiek działania promocyjne z ich strony nie ma co liczyć.

Piszę to tylko po to, żeby pokazać, że KATF to świetnie zmarnowana okazja. Bo to zespół nietuzinkowy, pomysłowy, barwny, czerpiący z wielu gatunków, co ten album świetnie potwierdza. Wydawałoby się, że dwanaście utworów to zbyt dużo jak na tak ciężkostrawny materiał, ale Kciuki zręcznie lawirują między elektroniką, drum’n’bassem przerobionym trochę na swoją modłę, freejazzem, naleciałościami hip hopu, skreczami na gramofonach DJ Wojaka czy ciężkimi brzmieniami. To w zasadzie orkiestra, która zwinnie czerpie z wielu nurtów, często w ramach jednego utworu. Dzięki temu ten album brzmi bardzo ciekawie, w czym z pewnością niemałą zasługę miał jego producent, Piotr Pawlak. Kciuki umiejętnie budują napięcie, prowadzą płynną narrację – kiedy zaatakują hałasem, potrafią zagrać spokojniej, przez co ani nie męczą, ani nie nużą. Wokale Bolca schodzą w zasadzie na drugi plan, bo nie często się pojawiają, a jeśli już do w bardzie rymowanej formie, także w języku angielskim.

Należy więc tylko przyklasnąć zespołowi, że powrócił w doskonałej formie. Tylko czy nie będzie to forma prezentowana jedynie dla wąskiego grona krewnych i znajomych? Oby nie, bo jest czego słuchać.

[Jakub Knera]