Illharmonix wpisują się w konwencje odświeżania muzyki hiphopowej przy wykorzystaniu żywego instrumentarium. Pomysł nie jest specjalnie nowy, bo wiele zespołów podejmowało się już tej metody – słuchając tej płyty na myśl nasuwają mi się chociażby Blendersi czy Tworzywo Sztuczne (tak wiem, nie są to stricte hiphopowe zespoły). Nie widziałem Illharmonix na żywo, ale sądzę że ich siła tkwi właśnie w tym, że nie trzymają się kurczowo hip hopowej stylistyki – bliżej im do chwytliwego funku, przeplatanego z rapem i elementami rocka. Muzyka gdańskiego kwintetu utrzymuje mocno rozrywkowy charakter – zakres ich tekstów jest dosyć szeroki: od dobranocek, po pozwolenie poniesienia się chwili czy walkę o własną tożsamość. Nienajgorzej się tego słucha, chociaż to płyta nierówna – niektóre utwory brzmią na zbyt spontaniczne, takie które najlepiej sprawdziłyby się na koncercie a na płycie niekoniecznie. Teksty są ok, ale pewne momenty pozostawiają wiele do życzenia (otwórz serce na dobre wibracje / to jest twój dzień / czas na kolację). Ale jest kilka dobrych momentów jak wspomiane „Dobranocki” czy „Wiem, że jesteś” z bardzo fajnym i zróżnicowanym instrumentarium. Illharmonix Ameryki nie odkrywają, a raczej podążają utartym tropem, wydeptanym przez dobre kilka lat. Na dobrej imprezie pewnie fajnie ich posłuchać, ale nad tym, żeby ich muzyka oferowała coś więcej, muszą jeszcze popracować. Ale nie twierdzę, że ta epka nie może być punktem wyjścia w tym kierunku.

[Jakub Knera]