Karol Schwarz All Stars widzę jako luźny kolektyw, formę otwartą albo nawet swego rodzaju spotkanie muzyków. Niezobowiązujące, pełne pomysłów, wizji i idei, które spaja osoba Karola Schwarza. Widać to już we wkładce do książeczki „Hi Mom!” – to zbiór utworów (ale też zdjęć) z różnych, dosyć odległych okresów, różnych konstelacji, a więc osób i pomysłów. Część to skład, który uformował się chyba jeszcze po albumie „Rozewie”, część to ostatnia wersja zespołu w męskim kwartecie, a jeszcze kilka nagrań to wynik kolaboracji Karola z Joanną Kuźmą. To materiał nierówny, spontaniczny, będący efektem luźnych sesji i improwizacji. Przypomina mi się trochę Jackie-O Motherfucker, którzy prezentują formułę podobną, chociaż płyty wydają o wiele częściej. „Hi Mom!” to album spowity mgiełką, shoegaze’ową ścianą gitar i surowymi, oszczędnymi bitami w warstwie rytmicznej. Niczego nowego ta płyta nie odkrywa, a wiele jej momentów – jak otwierająca „Letter To…” perkusja z basem – jest wręcz zbyt kiczowatych. Nie wiem czy potrzebna jest kolejna wersja „Simple Happy Song for Christmas” bo mimo, że to fajna piosenka i w Trójmieście nikt nie nagrywa kawałków z okazji świąt, to jawi się trochę jako zapełniacz, równoważący piosenkową część płyty. Ta równowaga jest potrzebna bo „Cudy 1” i „Cudy 2” oraz „Live in Aurigeno” ( w oryginale o 6 minut dłuższe) kontrastują z bardziej piosenkowymi i przebojowymi wręcz „I’m Not Afraid of Death”, „Neurotic” czy  „One Time” (ostatecznie nie najgorsze jest rozwinięcie „Letter To”). Dobrze się tej płyty słucha, bo powstała bez spiny, bez nadęcia (w końcu nikt jej nie oczekiwał, jak wspomina lider składu), a że trochę bez ogólnego zamysłu i jest chaotyczna to już inna kwestia. Ale to co „Hi Mom!” pokazuje najlepiej to umiejętność budowania psychodelii, chwytliwego łączenia wpływów gitarowych z oszczędną elektroniką i podlania tego sosem kolektywnej improwizacji. To trochę robienia sobie jaj, ale też odwaga bycia całkiem serio jak w genialnym „I’m Not Afraid of Death” czy w brzmiącym jakby wyjętym z repertuaru Broken Social Scene „One Time”, wybuchającym w finale z rozmachem i zaśpiewanym chóralnie. Może nikt na tę płytę nie czekał, ale dobrze że powstała, bo pozwala na muzykę spojrzeć z dystansem, na swobodnie, a jednocześnie nie tak znowu źle eksperymentuje, improwizuje i pokazuje fajne pomysły na piosenki.

[Jakub Knera]