Rock chrześcijański to na Pomorzu zjawisko wręcz nieobecne, w Polsce dosyć spopularyzowane, chociaż zbyt mocno ograniczające się do określonych środowisk. Ten nurt o wyraźnym nasyceniu treściowo-ideologicznym może się podobać lub nie, jego problemem jest jednak forma, nie tylko w warstwie muzycznej, ale także tekstowej. Śpiewać można o wszystkim, zależy tylko w jaki sposób i w jakim stylu – w końcu o banał nie ciężko i całość można położyć najprostszym, banalnym nawet sformułowaniem. Słuchając płyty „Tato” zespołu Kaanan nie mam najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie jest. To proste pop-rockowe kompozycje, oparte o dosyć tradycyjne instrumentarium bez przesadnych pomysłów w warstwie aranżacyjnej. Tekstowo jest jeszcze gorzej – Kaanan brzmi jak zespół będący efektem skumulowanych spotkań oazy, przez co przyjmuje formę tak hermetyczną, że ciężko spodziewać się, aby zainteresował kogokolwiek poza ludźmi zgromadzonymi dookoła zespołu. O wierze można śpiewać, ale trzeba to ubrać w odpowiednią formę i słowa, nie mam nawet wątpliwości że mogłoby się to podobać, gdyby zarówno brzmienie jak i sposób mówienia o tym temacie był bardziej współczesny i przemyślany. I nie mam tu na myśli pseudo gatunkowych połączeń z hip hopem jak  w „Gorąco, rosnąco, bez końca (nawet gdyby)”. Płyta Kanaan dla osób, chociażby minimalnie interesujących się współczesną sceną, pod względem muzycznym ani trochę nie wyda się interesująca, a pod względem tekstowym sprowadzi ten album na kompletną mieliznę. Treść płyty przypomina mi kazanie osiedlowego księdza, który rzuca z ołtarza banałami, ponieważ nie jest w stanie operować językiem, mówiąc o głębszych, duchowych kwestiach. Chyba że mówimy o mszy dla dzieci, kiedy trzeba mówić zwrotami prostymi, banalnymi, niezbyt wyszukanymi, żeby przykuć uwagę i w prosty sposób przekazać banalną dosyć treść. Tak niestety jest na tej płycie.

[Jakub Knera]