Już za chwilę będą świętować dekadę działalności. W tym czasie kilkakrotnie zmieniał się ich skład i muzyka, ale duch zespołu pozostał ten sam. Z Dick4Dick – jak zespół sam mówi – nic nie ma na pewno i na zawsze. jedyna rzecz to kolejne albumy, które brzmią coraz lepiej i prezentują kolejna odsłonę ich twórczości. W dniu premiery piątego albumu pt. „5” Krystian Wołowski opowiada o jego powstawaniu, inspiracjach, zmianach, dumie i planach na przyszłość.

Jakub Knera: Wasz piąty album miał być już gotowy na wiosnę. Co się stało, że wtedy nie wyszedł? Co w nim zmieniliście w porównaniu do ówczesnej wersji? Dlaczego teraz jest lepiej?

Krystian Wołowski: Materiał, który ostatecznie trafił na płytę, przeszedł długą drogę. Teksty zmieniały się prawie w każdym kawałku, a w jednym chyba z pięć czy sześć razy. Początkowo każdy z utworów miał bardzo rozbudowaną strukturę, co przypominało sytuację z „Grey Album” – w jednym utworze był materiał na pięć odrębnych piosenek. Teraz postanowiliśmy, że formy powinny być prostsze, a bogactwo ma wynikać z eksploatacji głównego motywu. Ostatecznie nie wszędzie się nam to udało, ale i tak ok. 40 % materiału zostało odrzucone. Kolejna sprawa to brzmienie – początkowo plan był taki, żeby nagrać płytę, która zabrzmi jak nagrana na setkę. Oczywiście nie wytrzymaliśmy i materiał w procesie postprodukcji podryfował w stronę elektronicznych form, by na końcu powrócić do brzmienia bardziej „realnego”- znów wykorzystaliśmy składowe instrumenty: perkusję, bas, gitarę i klawisze. Ostatnia sprawa to zmiany w samym zespole. Część pomysłów na płytę powstała jeszcze w czasie kiedy graliśmy z Jackiem [Frąsiem, byłym perkusistą zespołu – przyp. red.]. Z czasem stwierdziliśmy, że musimy tak zaadoptować te numery by pasowały do aktualnej wizji Dick4Dick. Tak czy siak cieszę się, że to już koniec, bo wiem, że można by ciągnąć ten temat w nieskończoność. Mamy też silne postanowienie, by następnym razem, nie bacząc na konsekwencje, płytę nagrać w tydzień i zmiksować maksymalnie w miesiąc!

Znów – po „Summer Remains” – śpiewacie po polsku. Można śpiewać fajne piosenki po polsku? Co skierowało was w tę stronę? Tylko nie mów, że to przyszło naturalnie (śmiech).

Śpiewnie po polsku przyszło nam naturalnie! A tak na serio, pomysł padł na samym początku płyty i jest to jedyne pierwotne postanowienie, zrealizowane w pełni do końca. Z nami stety-niestety jest tak, że nic nie ma na pewno i na zawsze. Nawet jak próbowaliśmy trzymać się jednej drogi to i tak za chwilę odczuwaliśmy potrzebę zmiany. Przy poprzedniej płycie stwierdziliśmy, że nie ma sensu śpiewać po polsku, teraz uznaliśmy, że powinniśmy się z tym zmierzyć. I w tej chwili ciężko było by mi wyobrazić sobie te kawałki śpiewane po angielsku. I na koniec: można śpiewać fajne piosenki po polsku!

Kiedy włączam waszą płytę, na dobry początek nasuwa mi się skojarzenie z Tame Impala. Co na to powiecie – z czym wam kojarzy się „5”?

Bardzo lubimy Tame Impala, a ty z kolei masz wprawne ucho. Możliwe, że coś tam przedarło się do naszej muzyki – „Lonerism” to świetna płyta, w dodatku jestem fanem przesterowanych, skompresowanych produkcji Dave’a Fridmanna. Nie mamy problemu z inspiracjami o ile adaptowane są nie dosłownie i pochodzą z różnych źródeł. Nie jesteśmy zafiksowani na żaden gatunek i konkretny okres w muzyce. Pomieszania stylistyczne dają w efekcie nową jakość. Myślę, że ta płyta pokazuje też, że pomimo tak radykalnych odsłon i różnych płyt, w naszej twórczości przewijają się pewne stałe elementy: romantyzm, jakaś fascynacja patosem, ale i przekora, wielopłaszczyznowość. Jeszcze przed nagraniem płyty zastanawiałem się czy Dick4Dick ma swój własny język muzyczny, styl, ale w tej chwili nie mam co do tego wątpliwości!

Robicie też ciągłe wolty między elektroniką a muzyką rockową. Do czego Wam teraz bliżej? Moim zdaniem o ile „Who’s Afraid Of?” było bliżej do elektroniki, teraz znów bliżej wam do rockowej estetyki, chociaż pojawiają się stricte elektroniczne kompozycje.

Większość elektronicznych elementów na płycie – a jest tego nie mało – była zagrana na żywo, a nie wygenerowana na komputerze. Nie wartościuję tego – to, że coś jest zagrane a nie zaprogramowane, moim zdaniem nie wpływa na jakość, po prostu brzmi bardziej realnie, ludzko czyli niedoskonale. Jesteśmy zafascynowani zarówno techno jak i noise rockiem. Ale stwierdziliśmy, że do produkcji klubowych wystarcza jedna osoba, góra dwie, a skoro jest już nas czterech to warto to wykorzystać do innych zadań. Obiecuję, że niebawem będzie można posłuchać naszych solowych, stricte klubowych produkcji, a po Dickach należy się spodziewać gitarowego uderzenia, z elektronicznym najądrzem. Przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Wrócił do was Adam Hryniewicki, znów poszerzyliście nazwę do Dick4Dick. Jak to rozumieć, wracacie do czegoś czy to kolejna przemiana D4D?

To raczej D4D było przemianą Dick4Dick. Skróciliśmy nazwę, bo chcieliśmy być bardziej na serio, ale teraz mamy to gdzieś. To nasza nazwa i jesteśmy z niej dumni. W ogóle znacznie mniej się przejmujemy niż kiedyś. Dojrzałość wiekowa ma swoje plusy! Oczywiście powrót Adiego nie był bez znaczenia i uprawomocnia nazwę. Na szczęście nie wpadliśmy przy okazji „Who’s Afraid Of?” na pomysł by całkowicie zmienić nazwę, bo teraz nie moglibyśmy grać tych kawałków, a ja bardzo lubię tę płytę!

Kiedy będzie można Was najwcześniej zobaczyć w Trójmieście?

Niestety trochę trzeba będzie poczekać. Przygotowujemy się do dużej trasy, ale odbędzie się ona na początku przyszłego roku. Chcemy przygotować się do niej tak by znów móc dzielić się sekciarska miłością i radosnym obłąkaniem.

Fot. zespołu: Jakub Wesołowski