Tobiasz Biliński już od przeszło pięciu lat prowadzi swoją aktywność muzyczną. I – jeśli spojrzeć na jego dotychczasowe płyty od epki „Tar” – ma ona dosyć szerokie pole działania. Zaczynał od eksperymentalnych i post-rockowych brzmień, aby potem kierować się w stronę bardziej lub mniej improwizowanych odsłon folku z Adamem Byczkowskim w zespole Kyst. Ale w tym samym czasie nieustannie rozwijał działalność solową, zgłębiając w mniejszym lub większym stopniu formy piosenkowe, w zwięzłych i krótkich formach lub jako długie i bardziej zróżnicowane brzmieniowo suity. Do tej pory Biliński rejestrował materiał na swoje albumy całkowicie sam, zajmując się kompleksową obsługą wszystkich instrumentów. Teraz poza nim, na „Whose Blood” pojawia się aż ośmiu muzyków, których udział znacząco wpływa na rozbudowane brzmienie tego materiału. Jest więcej wokali, są instrumenty smyczkowe, dęciaki, jest perkusja – część tego składu to ci sami muzycy, którzy Bilińskiemu towarzyszyli podczas dotychczasowych tras koncertowych.

Muzyk wielokrotnie sięga po orkiestralne brzmienie, które brzmi całkiem ciekawie – słychać myśl przewodnią, bogato zaaranżowany materiał i skupienie na detalach poszczególnych instrumentów. Na „Whose Blood” klaruje się jego wizja muzyki i to, do którego punktu dąży. Czasem aż za bardzo słuchać na kim się wzoruje, bo nawiązania do takich twórców jak Sufjan Stevens (w warstwie brzmieniowej czy aranżacyjnej) albo Bon Iver (w formie śpiewania) aż rażą i w tych momentach muzyk zdecydowanie traci. Biliński już się nie zgrywa że chce eksperymentować czy improwizować, interesują go proste, chwytające za serce (właśnie tak!) i emocjonalne piosenki. Czasem proponuje drobne wstawki zaburzające ten obraz, jak finał pełen elektronicznych zgrzytów w „In The Neither”, ale na tej płycie słychać, że muzyka interesuje przede wszystkim wypolerowane i dosyć słodkie brzmienie; zwięzłe chwytliwe, urocze. Za mało jednak widzę w tym treści i czegoś więcej poza „przyjemnym odbiorem”, bo to jedyne co zostaje mi w głowie po odsłuchaniu „Whose Blood”.

[Jakub Knera]