Karpaty spotykają Tundrę.

Koncert duetu Karpaty Magiczne w pierwszej części był właściwie osobliwą próbą tworzenia quasi-etnicznej audiosfery na którą złożyły się brzmienia zebranych przez nich instrumentów akustycznych – rezonujące dzwonki czy drewniane bębny. Kiedy Anna Nacher wzięła w ręce gitarę, koncert nabrał mocy, pewnej dramaturgii, a także bardziej rozbudowanej narracji. Raz w formie drone’owych warstw, kiedy indziej wykorzystując powtarzalne partie, Nacher budowała szkielet kompozycji, wspomagając się wokalem – wyrazistym i bardzo dobrze uzupełniającym muzykę. Trochę przypominało to amerykański freak-folk spod znaku Jackie-O Motherfucker, kiedy elektryczne pociągnięcia gitary wiodły prym. Styczyński pozostawał w cieniu, jego cymbały santoor były ledwo co słyszalne (a szkoda, bo w finale, kiedy grał tylko on, ukazały one przepiękne brzmienie). Taki stan pogłębiło wejście na scenę zespołu Tundra, który generował potężniejsze i bardziej wyraziste dźwięki. Wspólna improwizacja była oparta o drewniane pałeczki, dzwonki Krzysztofa Joczyna i loopy bądź brzmienia preparowanej gitary Dawida Adrjanczyka. Nie wiem czy to przez hałas, a może nie do końca odpowiednie warunki akustyczne na scenie, ale Karpaty po połączeniu sił z trójmiejskim duetem, zdały się pogubić na scenie – w ich muzykę wkradł się chaos, brakowało obopólnej komunikacji, przez co set w drugiej połowie stał się trochę rozlazły, mało spójny, a w kilku momentach najzwyczajniej w świecie męczący. Szkoda, bo zespół ten potrafi grać bardzo dobre koncerty, a zdaje się że na Oruni występ skradł im trochę gdański duet.

Karpaty Magiczne/Tundra, Stacja Orunia, Gdańsk, 12.10.13.

[Jakub Knera]