Ileż mamy zespołów rockowych, które sprawiają wrażenie jakby gdzieś już było grane tak jak one grają? Masę. Nie ma sensu pisać o tym przy kolejnych recenzjach, wspominać o powtarzalności czy podobnym, wypolerowanym brzmieniu. Świata to nie zmieni, a kolejne kapele i tak będą tworzyć muzykę, która może zachwyci pojedyncze osoby lub grupy osób, ale w jakikolwiek żaden znaczący sposób nie wyróżni się na tle reszty przeciętnych kapel. Słuchając „No Way Out” Calisty moje wrażenie nie jest wcale odmienne. Ot, kolejna rockowa kapela, która chce grać, lubi to robić, a jednocześnie zabiera się w sposób podobny do wielu wcześniej istniejących formacji. Kwartet z Wejherowa ma nawet smykałkę do tworzenia ciekawych, przebojowych utworów – wystarczy posłuchać chociażby „Poor Days” żeby usłyszeć, że ich pop-rockowe piosenki, z lekką dozą gitarowego ciężaru mają w sobie coś mimo prostoty i czasem dosyć banalnego przekazu. Ale szczegółowa analiza tego materiału unaocznia, że poza kilkoma wybranymi kompozycjami, „No Way Out” za wiele nie przynosi. Ot, rockowe granie, czasem zmierzające w rejony hard, ciężkie riffy nie najgorzej połączone z wokalem Izabeli Boszke. Są tu chwytliwe melodie, jest ciężej, ale nie na tyle ciężko żeby nie łyknął tego albumu słuchacz obracający się w obszarze nieskomplikowanego rocka i muzyki popowej. Jest „zadziornie” a jednocześnie przyjemnie, przez co słucha się tej płyty z przyjemnością. Ale to niestety nie wystarczy, po po tych kilku przesłuchaniach w pamięci po zespole wiele więcej nie zostaje.

[Jakub Knera]