Open’er mimo że jest imprezą masową, a wśród jego publiczności muzyka często schodzi na drugi plan, zmierza w dobrym kierunku. Jego organizatorzy zbudowali ciekawy program i rozwinęli po raz kolejny swoją ofertę.

Open’er ma już 12 lat, z czego 11 razy odbył się w Gdyni, w tym siedem na lotnisku w Kosakowie. Jest już potężną imprezą z kilkoma scenami, trzema ogromnymi miasteczkami festiwalowymi z gastronomią, trzema scenami teatralnymi, przestrzenią na działania artystyczne i widniejącym w oddali na horyzoncie diabelskim młynem.

Nie ma się co oszukiwać – Open’er jest imprezą rozrywkową, swoistym lunaparkiem z masą atrakcji, wśród których najważniejsze to zespoły przyciągające fanów muzyki, ale również weekendowa forma niekończącej się imprezy, na którą zjeżdża się kilkadziesiąt tysięcy osób. Ale pomimo tego, tegoroczna edycja pokazuje, że organizatorzy, firma Alter Art, nie idą na łatwiznę i nie zapraszają popularnych nazw, które mogą przyciągnąć publiczność. Wprost przeciwnie – Open’er ie boi się prezentować ciekawych artystów, którzy pod scenę nie zawsze przyciągną tłumy, ale mają w swoim dorobku twórczość na bardzo dobrym poziomie.

Do takich koncertów bez wątpienia należy zaliczyć „Music for 18 Musicians” autorstwa Steva Reicha w wykonaniu niego samego oraz zespołu Ensemble Modern. Aż dziw bierze, że najlepszy koncert festiwalu wykonał twórca kojarzony raczej z bardziej niszowymi imprezami typu Sonar. Jego rozbudowane, linearne kompozycje to popis minimalizmu, płynności, przenikania się warstw instrumentów, brzmień dęciaków, wibrafonów i niezwykłych wokaliz ukazujących niezwykłość i geniusz Reicha. Ważne było także techniczna strona wykonania – wciągająca, pełna emocji, a jednocześnie ukazująca fantastycznie rozbudowane aranżacje i wciągające melodie. Koncert poprzedził solowy występ Jonny’ego Greenwooda, który wykonał „Electric Counterpoint” – ciekawie, ale nie było to swoiste nowum. Przypomniało Dustina Wonga, który obraca się w niszy, tak wielkich tłumów nie ściągnie, ale minimalistyczne kompozycje na gitarze elektrycznej buduje o wiele lepiej.

Z innymi wielkimi było różnie – chociaż tzw. headlinerami według organizatorów byli Arctic Monkeys, Kings of Leon, Queens of the Stone Age i Blur, nie wolno zapomnieć o Nick Cave & the Bad Seeds, którzy zagrali jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Mocno dramaturgiczny, trochę teatralny, ale pełen emocji i werwy, napięcia między śpiewem Cave’a i jego interakcją z publicznością, a gęstym brzmieniem instrumentów, z wyróżniającym się Warrenem Ellisem na skrzypcach. A na dodatek ze świetnym przekrojem utworów – od kawałków z nowej płyty, po starsze kompozycje z „From Her to Eternity” na czele. Grupa mocno kontrastowała z młodzieżowym Blur (czyt. Bler, czego co druga osoba w SKMce nie wiedziała), którego koncert był jakby trochę wymuszony, nudny i mało barwny, pomimo Damona Albarna szalejącego na scenie. Muzyk o wiele lepiej sprawdza się na żywo z Gorillaz.

Świetnie wypadł Devendra Banhart, który co prawda od dobrych kilku lat buduje setlistę przede wszystkim na starych utworach, ale wykonuje je bezpretensjonalnie, z wyczuciem, trochę improwizując, trochę flirtując z publicznością, ale ani na chwilę nie traci przy tym swojej charyzmy. Było miejsce na nowsze „Baby” ale też „Carmensita” czy rewelacyjnie odegrane „Seahorse”, a także masę innych kawałków. Banhart, mimo że jego najnowsze płyty zbyt dobre nie są, na koncertach wciąż radzi sobie doskonale.

Podobny kontrast można zauważyć przy Mount Kimbie – ich tegoroczna płyta jest najzwyczajniej kiepska, co jest tym dziwniejsze, że regularnie grając, na scenie potrafią naprawdę wywołać wrażenie. Dane mi było widzieć ich już czwarty raz i mocno taneczny, wypełniony gęstym brzmieniem set na Open’erze tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że ich koncertowe oblicze prezentuje umiejętności duetu lepiej niż płyty studyjne. Na scenie wypadają o wiele lepiej niż ich kolega po fachu, James Blake. Nie do końca przekonują mnie jedynie wtedy gdy za bardzo skręcają w kierunku estetyki rockowej.

Nie zawiodły polskie zespoły – najlepiej wypadł Plum, który od występujących w tym samym czasie Savages był o niebo lepszy, prezentując zwarty gęsty garażowy rock, pełen punkowych naleciałości. Szczelnie wypełnili muzyką namiot Alter Space i pokazali, że 3/4 zachodnich kapel preferujących tzw. gitarowe granie może podkulić ogon ze wstydu.

Bardzo dobrze zagrali UL/KR, którzy z resztą na scenie odnajdują się doskonale, tworząc jeden długi set, mieszając utwory z obu albumów jak zwykle w odmiennych wersjach. I mimo tego „jak zwykle”, ich koncert znów był ciekawy i wciągający. Żałuję że nie dotarłem na Fuka Lata i Stendka (pierwsi grali o 1:30, drugi o 17:30 – podoba mi się to różnicowanie czasu występów polskich wykonawców), bo to mocne punkty tegorocznej imprezy. Szkoda też że Drekoty zagrały bez Zosz Chabiery, która dla mnie jest integralnym elementem tego zespołu – zastępująca ją na szybko wokalistka może i śpiewała poprawnie, ale widać że scenicznie zupełnie nie pasuje do Oli Rzepki i Magdy Turłaj, co niestety na odbiór muzyki tego zespołu znacząco wpływa. Oby to był ich pierwszy i ostatni wspólny występ.

Open’er idzie w dobrym kierunku – coraz bardziej otwiera się na nowe nazwy, starając się edukować uczestników festiwalu. Na Reichu nie było takich tłumów jak na Blur, a na Mount Kimbie było zdecydowanie mniej osób niż na Crystal Castles, ale fajnie że Alter Art buduje program poszukujący, zaskakujący publiczność, nawet jeśli ta nie do końca kwapi się aby odkrywać nową muzykę. Fakt, rzadko kiedy oczekiwania pokrywają się z rezultatami, ale nazwy kilka lat temu niszowe i występujące na innych festiwalach – Animal Collective i Mount Kimbie (pierwszy koncert w Polsce również w Gdyni na Transvizualiach w 2009 roku!) – Open’er śmiało prezentuje na swoich scenach.

Inna kwestia to fakt, na ile owa publiczność chce się edukować, a na ile przychodzi jedynie na 2-3 koncerty znanych wykonawców, resztę czasu spędzając przy kiełbaskach, frytkach i gofrach. To niestety negatywny aspekt, który jednak nie jest winą organizatora, ale raczej rodzimej publiczności, która lubuje się w tym co zna, raczej przyjeżdża po godz. 20 i niekoniecznie interesuje się tym co dzieje się poza głównymi scenami, poszerzając swoje horyzonty muzyczne, ale traktuje go jako jedną wielką niekończącą się imprezę. To z resztą domena wielu tego typu masowych festiwali – belgijski Dour z podobną ilością uczestników, poza muzyką raczy uczestników innymi atrakcjami: konkursami, zabawami na świeżym powietrzu czy pchlim targu; londyński Field Day organizuje zabawy drużynowe oraz miasteczko gier i zabaw. Open’er zaspokajają różne funkcje: dla jednych edukacyjne, innych rozrywkowe, jeszcze inni upatrują w nich sposobu do integracji, spotkań albo po prostu spędzenia wolnego czasu. Ale nie popada w banał, nie koncentruje się na plebejskich zabawach w błocie czy wyścigach na wózkach. Pomimo tego że gdyński festiwal jest imprezą komercyjną, nastawioną na zysk i wypełnioną po brzegi logotypami różnych marek, stawia na sztukę przez duże S. Poza muzyką i niebanalnymi wykonawcami uruchamia sceny teatralne, zaprasza artystów sztuk wizualnych i kompozytorów muzyki współczesnej. Ma także coraz bardziej urozmaiconą ofertę gastronomiczną i ma jeden z najlepiej zorganizowanych systemów komunikacji miejskiej przy festiwalu w Europie. Wyzwań i pomysłów nie brakuje, a gdyński festiwal po ostatnich trzech latach szukania dla siebie drogi, wydaje się zmierzać w dobrym kierunku.

Heineken Open’er Festival, Lotnisko Kosakowo, 3-6.07.13.

[Jakub Knera]