Drugi album Trupa Trupa to duży krok naprzód i znacząca różnica w porównaniu do debiutu. Przede wszystkim ze względu na to, że zespół swoje fascynacje żywiołowym rock’n’rollem, trochę odsunął na rzecz spokojnych, wyciszonych, przejmujących ballad. To wciąż w dużej mierze brudna i punkowa muzyka, ale ten album nie epatuje nią już w takim stopniu, jak jego poprzednik. O ile na „LP” kolosalne wręcz znaczenie miało brzmienie materiału, o tyle teraz poza nim, dużą rolę odgrywają o wiele ciekawiej zaaranżowane kompozycje. Owszem, można znaleźć tu odniesienia do bardziej delikatnej odsłony twórczości chociażby Fleet Foxes, Vincenta Gallo czy nawet Leonarda Cohena (sic!). Takie utwory jak „Felicy”, „Here and Then” czy „Influence”, świetnie kontrastują z „Miracle”, trwającym nieco ponad minutę i utrzymanym w klimacie rockabilly „See You Again” czy jednym z najmocniejszych punktów płyty, „Dei”. To zróżnicowanie ukazuje konsekwencję zespołu, a jednocześnie nieograniczanie się do sztywnego trzymania pewnych ram, otwarcie na nowe formy i rozwiązania kompozycyjne. Nie są to skomplikowane piosenki (bo to właśnie piosenki), ale jako całość, wywołują ogromne wrażenie. Niech za przykład posłuży wspomniane „Here and Then” – oparty na linii basu utwór, który w tle jest wspierany przez wyciszone brzmienie klawiszy i snującą się, delikatną melodię gitary elektrycznej. Kompozycje kilkakrotnie uzupełniane są partiami instrumentów dętych – raz pojawia się bardziej harmonijna trąbka Tomka Ziętka, współgrająca z gitarowymi riffami, kiedy indziej jest to rozszalały saksofon Mikołaja Trzaski, świetnie kontrapunktujący gitary w „Dei”.

„++” to także rozwinięcie formuły wokali – o ile na debiucie to Grzegorz Kwiatkowski śpiewał w większości utworów, w zaledwie jednym ustępując miejsca Wojtkowi Juchniewiczowi, tak teraz niemal cały materiał pokrywają głosy obu wokalistów. Owszem, śpiewają samodzielnie, ale równie często wspólnie, kiedy indziej dzielą się wokalizami na zwrotki i refren. W wielu miejscach jeden z głosów podbija w tle drugi, wzmacniając przez to wydźwięk muzyki. Nie wolno zapomnieć o tekstach, nie tyle ich tematyce ale formie. To często powtarzane sentencje, niemal przypominające repetycje, a jednak – inne. Zespół wielokrotnie zmienia jedno, dwa słowa, dodając utworom w kolejnych wersach nowych znaczeń. Czasem brzmi to jak mantra („Over”, „Dei”, „Here and Then”) i wgryza się przez to w ucho o wiele mocniej.

Mimo tematów, brzmieniowo, nie jest to tak mroczna płyta jak debiut. Trochę więcej w niej przebłysku światła, ale nie znaczy to, że wlewa się tu lukrowana radość. Wprost przeciwnie, gdy zamykający płytę „Exist” skontrastujemy z finalnym „Take My Hand” z pierwszej płyty, dostajemy jasną odpowiedź, co dzieje się z podmiotem lirycznym utworów, nawet jeśli w założeniu nie ma między nimi powiązania. „We don’t exist at all/We won’t exist no more” – ponura puenta, która sprawia wrażenie trochę ironicznego komentarza, z powodu radosnej melodyjki w tle zagranej na klawiszach, przypominającej motyw czołówki z Wielkiej Gry. Zmienia się ton i puenta, pojawia się zrezygnowanie i pogodzenie z losem. Zabawa? Mrok? Groteska? Tu najlepiej ujawnia się cyrkowość Trupy. Trzeba mocno wgłębić się w ten album, ale co najważniejsze – szalenie dobrze się go słucha. Gdański kwartet pokazuje, że w muzyce rockowej wydarzyło się wiele i że bez problemu, bez ciśnienia można to przepuścić przez własny filtr emocjonalno-kompozytorski, przynosząc nie tyle co nową jakość, ale materiał o bardzo wysokim poziomie świeżości. Na obecne czasy w muzyce gitarowej jest to niemałym osiągnięciem. Piękna płyta.

[Jakub Knera]