Rock przestał być muzyką rewolucyjną. W pewnych kręgach przegrywa z kretesem z hip hopem albo jest wypierany przez muzykę free-jazzową bądź improwizowaną, które zachowują więcej swobody, a także wolności i odwagi wypowiedzi. Mówią o wiele bardziej zdecydowanie i odpowiadają na to, co dzieje się tu i teraz. W muzyce rockowej coraz rzadziej pojawiają się rzeczy zjawiskowe, wyjątkowe, takie które zapadają w pamięć, które chce przez cały czas odkrywać się na nowo, wertować ich wielowątkowość, nawiązanie do tradycji, a także patrzeć jak artyści tworzą i dopracowują własny język. Rock isn’t dead, ale w momencie coraz łatwiejszego dostępu do nowych technologii, przegrywa z kretesem także z elektroniką, w najróżniejszych odmianach, która szybciej i bardziej twórczo dopasowuje się do dzisiejszych czasów. Udaje się tylko nielicznym.

Debiutanckiej płyty Ampacity wyczekiwałem bardzo od ostatnich minut koncertu tego zespołu podczas ubiegłorocznego Spacefest. Koncertu, który wstrząsnął mną, osobą wychowanej na muzyce rockowej, psychodelicznej i metalowej, o której teraz coraz częściej zapominam, bo poruszający się po niej artyści rzadko kiedy potrafią w obrębie tego gatunku mówić we własny i przemyślany sposób.

Muzycy Ampacity potrafią. „Encounter One” to zaledwie trzy utwory, z czego pierwszy trwa minut 13, drugi niemal 10, a finałowy jest niemalże dwudziestominutową suitą. Chłopaki się nie mizdrzą, nie ma tu miejsca na przebojowe piosenki, to rzecz ciężkostrawna, niełatwa, wymagająca od słuchacza nie lada cierpliwości i uwagi. Bogactwo muzyczne tego krążka jest ogromne, już słuchając otwierającego album „Ultima Hombre”, słychać, że zespół ma głowy pełne pomysłów, które potrafi przefiltrować, tworząc nową jakość. Ampacity buduje solidne struktury kompozycji, brzmiące bardzo gęsto i wyraziście, a na nie dodaje bardziej swobodne, przestrzenne i rozimprowizowane partie czy to gitar czy wibrujących klawiszy, jednych i drugich wielokrotnie uzupełnianych pogłosami, potęgującymi ich brzmienie. Zespół zmieniają rytmikę w obrębie utworu kilkakrotnie – raz zajmując pozycję z ataku frontalnego, kiedy indziej wyciszając się i rozwijając chociażby w akompaniamencie floydowsko brzmiących klawiszy i zagrań gitary w tle. Ta płyta nie nuży, jej struktura i płynna narracja jest dopracowana w najmniejszym detalu – zespół zarejestrował ją na „setkę” i wszystko jest tu odegrane na żywo od początku do końca. Nasuwa mi się porównanie z gdyńskim 1926. Tam rozwlekłe kompozycje wielokrotnie są utrzymane w oparciu o transowe zapętlenia i powtórzenia, czasem rozwijane w psychodeliczno-noise’owy jazgot, pędzący na złamanie karku. Jednak jest to w większym stopniu wynik improwizowanej, swobodnej sesji, mimo że dobrej, nie będącej aż tak przemyślanej i dojrzałej jak materiał na „Encounter One”.

Najprostszy z utworów, „Asimov’s Sideburns” to wychodząca od ciszy, rozwijająca się stopniowo kompozycja, która w następujących po sobie etapach jest wzbogacana o kolejne warstwy dźwięków, aż w finale wybucha ciężkim riffem. W „Masters of Earth” trójmiejski kwintet przemyca masę inspiracji – od stonerowych, połamanych rytmik, przez gęsto brzmiące rozwijające się partie niczym u Causa Sui, po eksperymentalne zagrania w stylu The Mars Volta w połowie kompozycji, gdzieś po drodze łapiąc za rogi dokonania Earth, Hawkind, Deep Purple, a potem polewając to sosem psychodelii i hard rocka.

Ampacity, mając doświadczenie w kilku innych kapelach, czerpią ze swoich wcześniejszych dokonań. Wiedzą, co chcą powiedzieć i jak to zrobić – nie popadają w muzyczną egzaltację swoimi idolami, gubiąc się w naśladownictwie, mimo długości nie nużą i nie atakują patosem. Mają niesamowity zmysł kompozycyjny, który wywodzi się od improwizacji, ale dzięki pomysłom pięciu osób, jest w stanie wykrystalizować fascynujące formy muzyczne. Na dzisiejsze czasy, z racji krótkich i łatwo przyswajalnych utworów, które dominują na playlistach, po pierwszym przesłuchaniu ich muzyka formalnie może wydawać się archaiczna, ale to tylko pozór – jest bardzo spójna i na wskroś współczesna. Nie można jej przełączyć na odtwarzaczu, zmieniając utwór. Kiedy „Encounter One” już się włączy, trzeba jej najlepiej wysłuchać w całości, oddać jej należny szacunek, bo tylko tak jest w stanie oddziaływać.

Ten album oferuje nieocenioną radość słuchania. Chce się do niego wracać i w mnogości rozwiązań odnajdywać kolejne wątki, spójnie się zazębiajace. To płyta przemyślana, stworzona z wizją, a jednocześnie technicznym wypracowaniem. No i najważniejsze – można o niej szalenie dużo napisać, a w przypadku recenzji – także na tej stronie – zdarza się to bardzo rzadko. Prowokuje, inspiruje, pobudza, wywołuje masę skojarzeń. To płyta kompletna i świetnie odnajdująca się w czasach, w których powstała. Już zastanawiam się, w którym kierunku Ampacity pójdą dalej, bo wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z wielkim zespołem. Rzadko kiedy jakiekolwiek nagranie robi na mnie tak ogromne wrażenie. Czapki z głów.

[Jakub Knera]