Już koncertem na Spacefest! w grudniu ubiegłego roku, pokazali że mają potencjał i na ich debiutancką płytę warto czekać. Ampacity hołduje tradycji hardrockowej, stonerowej, ale czerpią też obficie z rocka progresywnego, zachowując przy tym umiar, nie nudząc słuchacza, ale frapująco rozwijając masę muzycznych wątków w kilkunastominutowych kompozycjach. Przed premierą płyty, która już jest jednym z najlepszych tegorocznych wydawnictw, opowiada o niej gitarzysta zespołu, Piotr Paciorkowski.

Jakub Knera: Na początku debiutancka płyta Ampacity „Encounter One” miała być wydana jako efekt zarejestrowanego koncertu podczas festiwalu Spacefest. Z powodów technicznych nie udało się tego zrealizować, a Wy weszliście do studia i nagraliście materiał na tzw. „setkę”. Przy tak rozbudowanym instrumentarium i kompozycjach jest to dosyć nietypowe. Dlaczego się na to zdecydowaliście?

Piotr Paciorkowski: Nasze utwory w większości przypadków powstawały w rezultacie jam session. Naturalnie się rozwijały i naturalnie się je nam grało. To było dla nas novum kompozycyjne – wcześniej tworzyliśmy utwory z aranżami, które nie miały finalnego kształtu dopóki nie nagraliśmy ich w studiu. Teraz kompozycje miały już swój kształt i formę, więc stwierdziliśmy, że lepiej nagrać je o razu, w całości. Postawiliśmy na spontaniczność, ponieważ jest tam pełno zmian tempa, groove’ów, a nie chcieliśmy rejestrować materiału z metronomem. To urządzenie daje matematyczny podział i narzucone tempo od początku do końca, co czasem jest ciężkie do wykonania. Gdybyśmy sztywno się go trzymali, zmieniłoby się wiele, nawet czucie tego jak się gra.

Postanowiliśmy zarejestrować płytę na setkę i chyba zawsze tak będziemy robić. Na pewno bardzo przysłużyło się nam nowo wybudowane studio Custom34, położone w Osowie, zbudowane tam niedawno od podstaw, a świetnie wyposażone w najlepszej klasy sprzęt. Co ciekawe, wynajem sali jest tam niższy niż np. w Radiu Gdańsk, a warunki są o wiele lepsze.

Ampacity to połączenie dwóch zespołów – Broken Betty i God’s Own Prototype, których wątki muzyczne trochę się powtarzają. Skąd więc decyzja o tworzeniu zupełnie nowej nazwy?

Wątki muzyczne trochę się powtarzają, ale to jednak muzyka zupełnie inna. Pojawiły się klawisze, trochę się zmieniło, a poza tym nazwa Broken Betty nie jest na tyle chodliwą marką, której należy się kurczowo trzymać, żeby łatwiej się wypromować. Teraz, po odcięciu się od tej nazwy, mamy o wiele lepszy odzew. Poza tym to byłoby nie fair wobec chłopaków, którzy nie są tu na doczepkę, ale są wartościowym elementem zespołu.

Gracie długie, rozwlekłe suity, w których pobrzmiewają echa Pink Floyd czy The Mars Volta, w cięższej odsłonie. To dosyć nietypowa sytuacja wracania do nurtów prog-rockowych z długimi utworami, zwłaszcza w czasach kiedy wszystko jest podawane na szybko.

Utwór nie powinien zamęczać, to fakt. Chcieliśmy zrobić utwory, które nie będą nudzić, ale jednocześnie chcieliśmy zostawić miejsce na improwizację i celebrować tego typu rozwlekłe motywy. Tak to wyszło, to także inne podejście niż to przy Broken Betty. Chociaż na „Original Features”, ostatnim wydawnictwie pod tym szyldem, pojawił się dwunastominutowy utwór, który się bronił. Więc skręciliśmy w takim kierunku.

„Masters of Earth”, który zamyka płytę, trwa dziewiętnaście minut. Takiego utworu nie posłuchasz przy śniadaniu, trzeba poświęcić mu więcej uwagi.

Szanujemy słuchaczy i chcemy, żeby oni też nas szanowali. Żeby nie puszczali naszej muzyki na chwilę, przy okazji. Jeżeli ktoś podchodzi do tej płyty, musi trochę czasu nad nią spędzić. Wiemy jednak, że nie przeszkadza to ludziom, którzy słuchają naszego materiału. U nas krótkich form nikt raczej nie znajdzie. Czasem powstaje to naturalnie – jak np. Marek zagra coś na klawiszach i brzmi to fajnie to szkoda nie pozwolić mu tego grać nawet 5 minut. Wiele kapel, którymi się inspirujemy tak robiło – Kyuss i Causa Sui – to są długie numery, które się rozwijają i tak brzmią. Tacy jesteśmy.

Na koncertach będziecie więc grać to co jest na płycie, a więc „odtwarzać” to co zagraliście „na setkę”?

Poza strukturami utworów wszystkie solówki utworów w studiu były zaimprowizowane. Więc na koncertach wgrywaliśmy się, żeby wykonywać utwory jak na płycie. Teraz będziemy grać to co jest na płycie, ale wymyślamy już nowy materiał. Jam session to dla nas duża radość, okazja do ogrywania i sprawdzania naszych pomysłów. Tego co z nich wyjdzie, dowiadujemy się na koncertach. Ten zespół na to pozwala.

Ampacity zagra w najbliższy piątek w Klubie Desdemona, wtedy odbędzie się oficjalna premiera wydawnictw „Encounter One”. Szczegóły wydarzenia w zakładce KONCERTY.