Kiev Office zawsze słuchałem z pewnym dystansem, nie do końca traktując ten zespół poważnie. Przy „Zamenhofa” ta myśl do mnie powróciła, bo Gdynianie niemal sami ją prowokują przez swoje podejście do komponowania materiału i rejestrowania go właśnie w taki a nie inny sposób. Surowość, czasem duży nacisk na brzmienie lo-fi, celowa nieprecyzyjność i trochę jakby amatorskie brzmienie, to cechy, które charakteryzują ten zespół. Ale gdyńskie trio swoją trzecią długogrającą płytą pokazuje, że taki jest po prostu ich styl – raz grają nowofalowo, kiedy indziej rockowo, garażowo, a kiedy mają ochotę robią słuchowisko, snują opowieści o nadmorskich przestrzeniach, hołdują Jerzemu Pilchowi lub rozmyślają nad reportażem, cytując jego definicję.

Niedoskonałość to atut tej płyty, także w warstwie wokalnej – Michał Goran Miegoń najlepszym wokalistą nie był i nie będzie, ale nie o to w tym przypadku chodzi. Potrafi ze swojego wokalu uczynić wartość dodatnią – bawiąc się nim, nagrywając go na różne sposoby, albo przepuszczając przez autotune jak w szlagierowym kawałku „Uda Clinta Eastwooda”, który można odczytać zarówno jako rezultat fascynacji tym efektem jak i swego rodzaju ironizowanie z dokonań Jamesa Blake’a czy Bon Iver. Kiev Office czasem nawiązują do bardziej awangardowych dokonań Pancernych Rowerów, kiedy indziej niczym Ścianka na „Dniach Wiatru” bawią się w kreowanie klimatu i tajemniczej aury. Ale przede wszystkim tworzą swój muzyczny język, trochę w stylu tego co widzimy na okładce: zlepiając kiczowatość i niedopracowanie jak amatorskie zdjęcia w internecie, łącząc nagrania o lepszym brzmieniu z materiałami demo albo fragmentami koncertów. Robią to niedoskonale, nie powalają mnie tym na kolana, alt brzmi to ciekawie i bardzo kreatywnie.

[Jakub Knera]