Człowiek-orkiestra, muzyk i kompozytor, który w ciągu roku potrafi wydać pięć albumów, każdy z innym składem muzyków. Mowa oczywiście o Mikołaju Trzasce, który tempa nie zwalnia od bardzo dawna, a ostatnio coraz bardziej uwypukla się jego rola kompozytora muzyki filmowej, za co właśnie otrzymał nominację do Polskich Nagród Filmowych Orły. Poniżej Mikołaj opowiada o muzyce filmowej, tym jak ją tworzy, a także o tym w jakim celu wydał płytę „Mikołaj Trzaska gra Różę” czyli koncertową rejestrację wykonania ścieżki dźwiękowej z filmu Wojtka Smarzowskiego.

Jakub Knera: Wydajesz płytę „Mikołaj Trzaska gra Różę” z muzyką filmową, która została nagrana podczas koncertu. Czy jest sens wykonywania muzyki filmowej na żywo, bez filmu, jej pierwotnego komponentu?

Mikołaj Trzaska: Pierwotnie miałem pomysł, żeby wydać ścieżkę dźwiękową z materiałem z „Róży” jako płytę studyjną. Ale niestety okazało się, że zgodnie z umową, którą podpisałem, oddałem wszystkie prawa wykonawcze do tych utworów. Z drugiej strony zobaczyłem, że to muzyka robiona tylko do obrazu i pod obraz – to te same utwory i melodie, które pełnią pewną użytkową rolę wobec filmu. Okazało się, że ta muzyka może istnieć sama w sobie, nagrana z większym składem, ze znakomitymi muzykami, na żywo i w kontakcie z publicznością. W przeciwieństwie do ścieżki muzycznej na filmie, płyta jest bardzo brudna – jest pełna niestrojeń, dźwięków z zewnątrz, publiczności. Ma to charakter żywego dokumentu.

Chciałem dać tym kompozycjom nowe życie – było mi szkoda, że zrobiłem muzykę, która weszła do filmu na chwilę. Chciałem pokazać jej trochę więcej. Poza tym cieszę się, że utwory z tego albumu można przepleść z innymi utworami, które gram – przez to nabierają nowego światła.

Materiału było bardzo dużo, a na filmie znalazło się zaledwie kilka, może kilkanaście minut. Płyta jest dobrą okazją, żeby pokazać więcej.

Tak, często wiele kompozycji nie wchodzi do filmu. Tak było w przypadku „Domu Złego” – znalazło się tam zaledwie 15 minut mojej muzyki. A zarejestrowałem niemal cztery godziny materiału. Często utwory nie wchodzą, wchodzą częściowo albo jest więcej zmienionych wariacji tematycznych. Tworząc muzykę do filmu liczę się z tym, że wiele kompozycji może zostać odrzuconych. Po zmianie montażu czy koloru filmu nagle okazuje się, że to co powstało już nie pasuje. Zazwyczaj nagrywam dwuetapowo – w czasie zdjęć albo i przed, a potem po pierwszej wersji filmu. Już teraz zaczynam tworzyć muzykę do kolejnego filmu Wojtka – nie ma co marudzić, muszę zabrać się do roboty (śmiech).

Masz jakieś ulubione muzyczne motywy filmowe?

Moim ulubionym kompozytorem bez wątpienia jest Henry Mancini i Nino Rota. Zwłaszcza Rota nadaje filmowi magię – co słychać zwłaszcza w filmach Felliniego. To coś czego nie da się określić słowami, a aktor nie potrafi zagrać. Muzyka jest takim komentatorem i robi z bohatera postać śmieszną, zakochaną, a czasem wyraża najgłębsze sekrety. Nie jestem specjalistą od muzyki ilustracyjnej, zresztą takiej muzyki już się nie robi. Dziś muzyką wyraża się stany bohaterów czy chwili. Kompozycje do „Róży” nie były skomplikowane. To są proste tematy, motywy, a ja wolę jednak na muzykę nieoczywistą.

Teraz na ekranach możemy oglądać „Drogówkę”, w której Twojej muzyki słucha się trochę inaczej niż w „Róży”. Ale szalenie podoba mi się ostatnia scena w filmie, gdzie muzyka podkreśla to, co się wtedy dzieje, jest niezwykle wymowna. Łatwo przychodzi Ci komponowanie takich motywów?

To zależy. Z reguły przy tworzeniu muzyki do filmu, zdarza czynić mi się kilka pomyłek. Nie jestem prawdziwym kompozytorem muzyki filmowej, ja raczej ją „robię”. Czasem napiszę proste tematy, a resztę tworzę intuicyjnie: biorę przedmioty, muszę mieć fizyczny kontakt z obrazem, nagrywam jakieś dźwięki, składam pewne rzeczy. W przypadku napisanych utworów po prostu zlecam ich nagranie, ale kiedy robię to sam i muszę wyrazić stan bohatera, potrzebne mi są narzędzia. Czasem jest to elektronika, jakieś dźwięki, przedmioty – fizyczne zetknięcie z faktem sceny jest dla mnie niezbędne. Jestem bardziej aktorem lub komentatorem, który musi zareagować na obraz. To dzieje się na zasadzie napięcia.

Mój problem jest taki, że chcę dobrze wypaść, wszystko ładnie napisać i wynająć, studio, muzyków. Steve Swell, Per-Åke Holmlander, Adam Żuchowski, Tim Daisy, Mark Sanders, Olie Brice – oni wszyscy nagrywali muzykę do „Drogówki”, w zależności od tego co skomponowałem. To ich słyszysz w finale tego filmu. Tak jak Wojtek pracuje ze swoją ekipą, tak ja chcę tworzyć muzykę razem z nimi, chcę mieć ich bliskie twarze, czuć się bezpiecznie, ponieważ potrafię się z nimi dogadać. A czasem nawet jest tak, że oni wiedzą czego chcę, lepiej ode mnie.

Czyli to dosyć rozbudowany proces.

Zdarza się, że wszystko tak zaplanuję. Ale nie zawsze efekt jest taki, jak bym się spodziewał. Do „Róży” wynająłem zespół świetnych muzyków, zapłaciłem mnóstwo pieniędzy za studio, postprodukcję, a do tego za ich podróże. Z gotowym materiałem spotykam się z Wojtkiem Smarzowskim, a on mówi „wiesz co Mikołaj, przedobrzyłeś – to w ogóle nie jest tak jak powinno”. Więc idę do studia z Adamem Żuchowskim i nagrywam cały materiał w ciągu godziny. Tworzymy „na czapę” i okazuje się to wchodzi do filmu. Czasem wybieram jakieś ścinki, muzyczne śmieci i to pasuje o wiele lepiej. Gdy robi się muzykę do filmu, warto trzymać „śmieci” – to co zrobisz przypadkowo, może mieć większą moc niż to co długo tworzyłeś godzinami. Szczególnie wtedy, gdy muzyką wyraża się emocje. Nie ma co intelektualizować.