Rastilho jest osobistym komentarzem do współczesności, gestem najprostszym z możliwych: sięgnięciem po instrument, graniem, czerpaniem z tradycji, aby stworzyć opowieść o Brazylii, przyćmionej rządami Jaira Bolsonaro.

>> Read in English <<

Na pierwszy rzut oka okładka płyty przypomina renesansowy obraz: gęsto ułożone owoce, liście, żywe kolory cytrusów. Ale dopiero po chwili, kiedy przyjrzymy się dokładniej, widać, że większość z nich jest zgniła. Zdjęcie Pablo Saborido, które zdobi album „Rastilho”, pokazuje zepsucie.

Autorem płyty jest Kiko Dinucci, którego CV jest całkiem obszerne – pierwszy raz usłyszałem go na albumie MetaL MetaL brazylijskiego zespołu Metá Metá, którzy zagłębiają się w tradycje afro-brazylijską. Grał też sambę w Bando Afromarrônico, tworzył polifoniczne dekonstrukcje z Passo Torto, a dwa lata temu udzielał się na Deus é Mulher Elzy Soares. Swoje korzenie ma w muzyce gitarowej: z jednej strony zwróconej w kierunku tradycji brazylijskiej samby, którą grali Baden Powell, Gilberto Gil, João Gilberto czy Jorge Ben, ale też w gitarze elektrycznej, metalowej i punkowej; w latach 90. współtworzył zespół Personal Choice.

Rastilho to powrót do jednego i drugiego: muzyka brzmi pozornie ciepło, jak samba, ale charakteryzuje ją kompulsywne i żywiołowe pociąganie po strunach, jak w punku właśnie, a czasem instrument brzmi jak perkusja. Dinucci gra surowo, bez efektów, wypluwa dźwięki, co trochę przypomina mi album Long Time Underground Toma Cartera. Nie chodzi tu rzecz jasna o estetykę, ale gitarę jako narzędzie do snucia opowieści o rzeczywistości, wykorzystanie też jej leczniczego potencjału. Dinucci wymyślił album, kiedy był w szpitalu, Carter sięgnął po nią po chorobie. 

W „Exu Odara” Brazylijczyk palcuje na instrumencie, gra tradycyjną melodię związaną z afroamerykańską religią candomblé, świetnie słychać uwypuklone basowe brzmienie. W „Olodé” gitara funkcjonuje jak berimbau czy atabaque, instrumenty perkusyjne wykorzystywane w capoeirze. Wspiera je kilkuosobowy chór, który ubarwia muzykę. Na „Marquito” przypomina guembri, na której grają ludy gnawa (ale też m.in. Joshua Abrams), a w „Tambú e Candongueiro” korę, instrument z Gambii i Mali, z którego słynie chociażby Sourakata Koité. Brazylijczyk świetnie lawiruje między barwami gitary, pokazuje jej rozbudowane możliwości w prostocie, czystym brzmieniu. Czasem śpiewa, zaprasza gości: jest miejsce na szeptane i przeciągłe wypluwane w powietrze frazy Avy Rocha które funkcjonują tu jako instrument, ale też współczesne rapowanie Rodrigo Ogi czy oniryczne wokale Juçary Marçal z Metá Metá.

Pełno to popkulturowych kontekstów afro-brazylijskiej kultury: „Marquito” jest inspirowany brutalnym westernem Bacarau” Klebera Mendonça, a Febre do Rato” w pernambukańskim slangu oznacza sytuację poza kontrolą. Tych intertekstualnych połączeń jest sporo, są dodatkiem do warstwy muzycznej, ale szerzej zarysowują kontekst nagrania i pozbawiają pierwszego wrażenia, że oglądamy ładny obrazek i słuchamy miłą dla ucha muzykę. Dinucci muzyką łapie właśnie ten moment i pyta: gdzie my właściwie jesteśmy? Rastilho wciąga stopniowo w zadumę, jest osobistym komentarzem do współczesności, gestem najprostszym z możliwych: sięgnięciem po instrument, graniem, czerpaniem z tradycji samby, tworzeniem współczesnej opowieści o Brazylii, przyćmionej rządami Jaira Bolsonaro. W języku brazylijskim rastilho oznacza bezpiecznik, ale też podstrunnik, element gitary. W finałowej apokaliptycznej sambie chór śpiewa: vamos explodir. Eksplodujemy. Gitara jest do tego dobrym narzędziem. Uderza potężnie, ale na końcu wycisza się, może więc wszystko przeminie? Rastilho brzmi bardzo uniwersalnie pod względem geograficznym, a ten finał, w niełatwych czasach, w jakich się znaleźliśmy, wróży to nie najgorszą przyszłość.

Kiki Dinucci, Rastilho