W minionych tygodniach wyszły dwie płyty, które świetnie to pokazują. Llovage to osobliwy amalgamat pomysłów, dźwięków – jak lubczyk, o szerokim spektrum działania, u Black Myths są emocje, bunt i odbicie w muzyce wściekłości, która narasta w społeczności afroamerykańskiej.

>>Read in English<<

Grasz na basie lub perkusji – świetnie, ale zazwyczaj w zespole jesteś w cieniu. W jazzie, rocku czy popie bez ciebie kompozycje by nie zaistniały, ale pierwsze skrzypce gra kto inny. Oczywiście wyjątków nie brakuje, są zespoły, w których liderem jest basista lub perkusista, ale ten stereotyp na temat sekcji rytmicznej jest obecny stale – pomimo tego, że wielu artystów skutecznie go obala. W minionych tygodniach wyszły dwie płyty, które świetnie to pokazują. 

Llovage to duet Ola Walickiego i Jacka Prościńskiego – dzieli ich staż muzyczny, ale łączy otwarte podejście i nieuznawanie barier przy wykorzystywaniu swoich instrumentów. Walicki najsilniej jest osadzony w scenie jazzowej i improwizowanej (od Łoskotu po Kaszëbë), ale też w muzyce filmowej. Prościński teoretycznie również wywodzi się z jazzu, ale jego wachlarz zainteresowań jest równie szeroki – gra z Tymonem Tymańskim, Reni Jusis, Delay_ok i w duecie Lasy. To perkusista, ale jak sam przyznaje, zafascynowany brzmieniami spod znaku Warp Records, na czele z Aphex Twinem i Autechre. Na płycie skromny opis wskazuje na nazwę instrumentu przynależnego każdemu z muzyków i „electronics”, pod którym przecież kryje się cała walizka brzmień i pomysłów. Walicki pod ręką ma klawisze, sampler i efekty, Prościński poza samplerem, perkusję sensoryczną. Llovage to gra nastrojami i stylistykami, w taki sposób jakby każdy z nich miał nie dwie, ale cztery ręce.

Duet uzbierał tu cały wachlarz pomysłów. „Jino” brzmi bardzo emocjonalnie dzięki kontrabasowi podpiętemu pod efekty i oszczędnej, pełnej pogłosu perkusji. Jakby Walicki z instrumentem stał przy samym głośniku, a Prościński był gdzieś dalej, w industrialnej hali. Ten oniryczny, najdłuższy na płycie świetnie kontrastuje z wcześniejszą „Katorgą”, najbardziej awangardową, rozbudowaną i zmieniająca motywy – od delikatnych plumkań po rockowe riffy Walickiego. Jest na tej płycie miejsce na wyraźny rytm jak w „Reno” gdzie na grzechotki nasuwają się ambientowe basowe pasaże, a potem niemalże wojskowo brzmiący bęben Prościńskiego. Są obszary barwnych, post-rockowych niemalże formatów, czego przykładem jest „Pyza Step” ze świetnym perkusyjnym intro i wymalowaną ścianą dźwiękową kontrabasisty, uzupełnione rytmiczną kawalkadą przeplataną samplami samogłosek. „NWW” z kolei brzmi jak żywcem wyjęty z katalogu Warp Recors – kontrabasowi bliżej do glitchowych struktur, a poszarpana perkusja rozpycha się na boki, w towarzystwie ambientowego pogłosu w tle. Na duchologicznym „Dziecko z Rossmana” – z nietrudnym do odszyfrowania tytułem, w którym jak przez mgłę słyszymy znaną melodię, ale brzmi ona raczej jak dźwiękowa fatamorgana – najlepiej słychać czym jest Llovage. To nie tylko gra z konwencją, szperanie w stylistyce i badanie możliwości instrumentów, ale też twórcze rozmawianie (co świetnie pokazuje powyższe wideo), wertykalne budowanie utworów (pomysł za pomysłem, który płynnie przechodzi z jednego do drugiego), stworzone na żywo, bez niepotrzebnej post produkcji. Walicki kumuluje brzmienie kontrabasu, buduje jego wielowarstwową paletę, a Prościński zachwyca ekwilibrystyką za bębnami. Matematyczna precyzja, której nie brakuje luzu. Osobliwy amalgamat pomysłów, dźwięków – jak lubczyk, o szerokim spektrum działania.

Pochodzący z Waszyngtonu Black Myths jest na zgoła odmiennym biegunie. Wydali drugi album, którego wyczekiwałem po wspólnym debiucie sprzed dwóch lat. Basista Luke Stewart gra m.in. w Irreversible Entanglements czy Heroes Are Gang Leaders, a perkusista Warren Crudup III w składzie Jamesa Brandona Lewisa (miałem okazję wszystkie widzieć na żywo). Efekt ich współpracy to surowa muzyka ulicy, która krzyczy, łapie słuchacza przez głośnik za ucho i nie pozwala wytrwać w spokoju. To coś na granicy jazzu i punku – czasem w minimalistycznej odsłonie („No Escape”), gdzie muzycy cedzą dźwięki, aby zaraz potem uderzyć narastającą i gęstniejącą formą, zabrudzoną noisem („Stand Your Ground”). Ten jazgotliwy hałas ma manierę punkową, ale liczy się brzmienie, szorstkie, utrzymane w klimacie lo-fi, czasem przypominające wybuchy Lightning Bolt. Black Myths albo grają krótko i treściwie albo odlatują w muzyczną przestrzeń do granic możliwości. Oszczędne instrumentarium podbijają brzmieniem wzmacniacza i loopowaniem instrumentów. Odkrywają przy tym wiele z tego, co przyniesie spotkanie basu i perkusji: „My Switch” jest połamany free-jazzowo-noise’owy, pełen improwizowanych przesterów. „The Buff” to ambientowe hałaśliwe eksplorowanie basu i perkusja schowana na drugim planie, oparta na brzmieniu stopy i mgiełki talerzy, „Redbone” z kolei brzmi bluesowo. Jednym z najmocniejszych momentów jest „Free Land”, utwór o rockowym zacięciu, który wcale nie zmierza w kierunku od eksperymentu do przeboju, ale od wyswobadzania się ze zniewolenia do wyzwolenia.

Bo II to album polityczny – przez utwory przewijają się monologi Thomasa Stanley’a o supremacji, klasowości, wojnie i innych problemach dręczących dzisiejszą Amerykę, ale ich wydźwięk byłby niczym, gdyby nie agresywna i bardzo emocjonalna muzyka. Free-jazz? Post-hardcore? Noise? Black Myths konsekwentnie pokazują jak wiele mają do powiedzenia przy tak oszczędnych środkach. Ich pole rażenia jest dzięki temu ogromne, a efekt na długo zostaje mi w głowie. U Black Myths – w przeciwieństwie do wycezelowanego Llovage – są emocje, bunt i odbicie w muzyce wściekłości, która narasta w społeczności afroamerykańskiej, tytułowe mity. To wypowiedź muzyczna, która przez formę staje się też wypowiedzią polityczną. Przejmującą do szpiku kości. 

Llovage, Llovage, Gusstaff
Black Myths, II, Atlantic Rhythms