Fugues to zwrot w kierunku prostoty i możliwości, a także błyskotliwy przegląd tradycji muzyki gitarowej i wyciągnięcie z niej esencji. Nie ma tu jednak mowy o minimalizmie – mnogość ścieżek i pomysł na aranżacje w efekcie tworzą gęsto utkaną opowieść. Trzeba się w niego zanurzyć i znaleźć na niego czas.

>>>Read in English<<<

W czasach słuchania muzyki na wyrywki, serwisów streamingowych, które losują za nas utwory, z jednej strony chcemy czasem posłuchać czegoś, co wciągnie nas bardziej, pochłonie bez reszty, z drugiej nie mamy na to czasu. Potrzebna jest spójna i wciągająca opowieść, a nie zestaw utworów następujących po kolei. A nawet jeśli jest to opowieść przemyślana, zapada w pamięć wtedy, gdy nie działa jedynie powierzchownie i za pierwszym razem, ale wielowarstwowo rezonuje przez dłuższy czas.

Fugues, trzeci i najlepszy jak dotąd album wywodzącego się z Nottingham tria Kogumaza to dzieło błyskotliwe i monumentalne, wielowarstwowe, a jednocześnie epatujące potężnym nośnikiem emocji i siły. Trwa 72 minuty, tyle ile maksymalnie mieści się na płycie CD, chociaż album ukazał się na dwóch płytach winylowych. To cztery strony i prawie na każdej z nich znajdują się dwie łączone ze sobą kompozycje – zazwyczaj ta druga jest dopełnieniem i domknięciem pierwszej, stąd ukośnik w tytule i brak potrzeby rozdzielenia ich na osobne byty.

Zespół – w skład którego wchodzą Katharine Eira Brown (1/2 Rattle o których pisałem i z którymi rozmawiałem), Neil Johnson i Chris Summerlin – funkcjonuje już ponad dekadę i ta płyta wydaje się być jej ukoronowaniem, to ich opus mangum. Warto napomknąć, że muzycy udzielają się też w innych składach czy specjalnych ensemblach Glenna Branki czy Ex-Easter Island Head.

Kogumaza już w tytule wyznacza swój pomysł na album – fuga rozumiana jako forma muzyczna, ale też rodzaj zaburzenia nerwowego, o czym ostatnio oryginalnie opowiadała Agnieszka Smoczyńska. I jeśli prześledzić kolejne kompozycje, to słychać formalne podążanie tym tropem (od ekspozycji, przez rozwinięcie po finał), ale nie jest to rozwiązanie oczywiste, ba, często zespół buduje strukturę bardzo złożoną, w której motywy są nieustannie rozwijane. Kosmiczne repetycje ulegają drobnym przeobrażeniom, a proste instrumentarium (dwie gitary i perkusja) daje w efekcie treściwą i wielowarstwową opowieść, która jednocześnie zachowuje lekkość i powiew świeżości.

Fugues to popis konstruowania rozwlekłych suit, o prostej ale konsenwentnie rozwijającej się narracji. Utwory na każdej stronie to w zasadzie osobne opowieści, chociaż czasem pojawiają się między nimi drobne łączniki jak między „Sub-Photic” a „Chrysalism / Live In Time” albo pobrzmiewający w zamykającym „Live in Time” motyw z otwierającego album „Io”, który klamrą spina całe wydawnictwo. To wnikliwy przegląd dorobku sceny gitarowej, także w cięższej odsłonie – czasem kłaniają się Earth, czasem marszowo-transowe formy à la Swans, kiedy indziej ciężkie riffy spod znaku Black Sabbath (sic!), a nawet jest tu miejsce na psychodeliczne podróże w rejony Sonic Youth. Jednocześnie cały czas muzycy robią to na swój, wyjątkowy i charakterystyczny sposób, kształtując ożywczy muzyczny język – pomiędzy gitarami jest wiele przestrzeni a solidna postprodukcyjna praca wpłynęła na selektywne i potężne brzmienie tego materiału. Perkusja, którą zarządza Katharine Eira Brown jest nieoczywista – dominuje wykorzystanie malletów, kotłów i okazjonalnych talerzy, ale w zasadzie nie ma miejsca na klasyczny surowy werbel i hi-haty. Świetnie te uwypuklone bębny słychać w „Sub-Photic”, który jest zbudowany na suchym i pustynnym niemal brzmieniu. Z drugiej strony w momentach, gdzie Kogumaza mogłaby pójść utartym szlakiem, zaskakuje in plus – czy to w przypadku odświeżającego metrum 12/8 i naleciałości post-punkowych w „Exploading Head Syndrome”, które z zupełnie innej perspektywy pokazuje ich muzykę, frapujących przejść gitarowych w otwarciu „Bolan” albo wreszcie w konstrukcji całych utworów. Gdyby „Chrysalism” grali Swans albo Godspeed You! Black Emperor od 8 minuty powtarzalny patos lałby się pewnie jeszcze drugie tyle czasu, a Kogumaza myli trop. Kiedy od 8:50 jest bardzo potężnie, muzyka kumuluje się, na pierwszy plan wysuwają się talerze, uderzenia w dzwony, zwalniające tempo gęstniejące gitary, w 10 minucie zespół wkracza na nowy poziom i cała kompozycja jest świetnie domknięta – narastający ciężar znika, a suita nabiera mocnego rozpędu.

Ta płyta powstawała 4 lata, czasem brzmi jakby stworzył ją rozbudowany orkiestralny niemal skład, a to zaledwie trzy osoby. Fugues to zwrot w kierunku prostoty i możliwości, które oferuje, to także błyskotliwy przegląd tradycji muzyki gitarowej i wyciągnięcie z niej esencji. Nie ma tu jednak mowy o minimalizmie – mnogość ścieżek i pomysł na aranżacje w efekcie tworzą gęsto utkaną opowieść, w stylu, powiedzmy, post-swansowakim, bo i bardziej treściwym, oryginalnym i ciekawszym. Trzeba się w niego zanurzyć i znaleźć na niego czas. Pełen emocji, ale na szczęście bez patosu i ciężaru. Lekki i swobodny, pomimo że monumentalny i epicki. Produkcja płyty jest tu więc domknięciem kompozytorskich pomysłów, nagrywania albumu w różnych miejscach i frapującej wciągającej historii. I co najlepsze, kiedy te 72 minuty – w dzisiejszych czasach nadmiaru i braku czasu – chcę słuchać tej płyty jeszcze raz.

Kogumaza, Fugues, Low Point
SŁUCHAJ 🎶 Tidal 🎶 Spotify 🎶 Deezer 🎶 Apple Music