Piętnaście lat Lado ABC to mnóstwo czasu i kilkadziesiąt wydawnictw na koncie. Byłem z nimi prawie od początku i na bieżąco słuchałem kolejnych płyt, które wydawali. To mój subiektywny wybór najciekawszej i najważniejszej dla mnie piętnastki z ich katalogu.

Lado ABC to instytucja i z perspektywy Gdańska zawsze Warszawie zazdrościłem tego środowiska, stylistycznego rozrzutu a jednocześnie spójności i konsekwencji (i improwizacji, też organizacyjnej). Lado zaczęło działać wtedy, kiedy nie było jeszcze paneli o niszowych wytwórniach na polskich festiwalach, a raczej z potrzeby chwili: wydawania płyt swoich i znajomych. Po części był to brak takiego miejsca na rynku, po części efekt cyklów koncertowych organizowanych przez późniejszych Ladowców: Galimadjazzu czy Djazzpory. Później były kolejne cykle: Lado w Mieście, Lado na Wsi i LADOM. Rozmarzyłem się nawet żeby kiedyś zrobić Lado nad Morzem, ale to wytwórnia silnie związana przecież z miastem, w którym się wytworzyła. I teraz, co – koniec? A jeszcze pięć lat temu hucznie świętowali dekadę działalności. Wielu z muzyków, którzy ją współtworzą, wydają płyty w innych labelach i pewnie na tym nie poprzestają, koncertują, zawiązują nowe składy, a może i za chwilę wymyślą coś nowego? A może się nabrałem? W końcu mamy Prima Aprilis. A może nie? W mojej pamięci Lado przetrwa przez piętnaście poniższych wydawnictw.

PS. Płyty 2525252525 Rogiński/Masecki/Moretti nie ma bo to koncert, nic Huberta Zemlera nie ma, bo kiedyś sam będzie miał takie indywidualne podsumowanie

Baaba, Poope Musique, 2006

Dawno temu, zaraz po tym jak wyginęły dinozaury, kiedy jeszcze nikt nie myślał o łączeniu grania na instrumentach w połączeniu z samplingiem, powstała Baaba. Wiadomo, przesadzam, ale robiła to na swoje czasy świeżo jak nikt inny. Ich pierwsze płyty do dziś mnie tym ujmują – ten wspaniały „Szczepan” z loopem, saksofonem, a zaraz potem wskakującą perkusją to ich kwintesencja. Chociaż, nie tylko ze względu na tytuł, najbardziej lubię inny utwór. Baaba w pierwszej dekadzie XXI wieku była nowatorska i odświeżająca, kłaniając się chociażby Maxowi Tundrze, że później już tak intensywnie nie była w stanie wyprzedzić reszty, ale i nie musiała. Bo Poope Musique to błyskotliwe dzieło, które łączy zespołowe granie z kwitnącą elektroniką i żonglerką samplami. I raduje ucho do dziś.

Mitch & Mitch, 12 Catchy Tunes (We Wish We Had Composed), 2006

I potem czytasz w Gazecie Magnetofonowej jak Moretti mówi, że na koncercie Mitchów w Gdańsku publiczność była uradowana, ale jak drzesz się pod sceną „grajcie Oh yeah” to nie słyszy. No dobra, ten utwór nie pochodzi z tej płyty, ale dla mnie to właśnie 12 Catchy Tunes ukształtowało Mitch & Mitch nie tylko koncepcyjnie, jak na żartobliwym „Luv Yer Country”, ale przede wszystkim jako zwarty zespół, który sięga po pastisz, ale i bogate aranżacje. Co potem mogli rozwijać, poszerzając skład (ach ten koncert na Święcie Niemego Kina po raz pierwszy pod szyldem Incredible Combo) o Igora Krutogolova, Felixa Kubina, Kassina czy Zbigniewa Wodeckiego. I małą sopocką Paprykę zamienili na wrzeszczański Stary Maneż. Ale do kanonu przejdą właśnie „Karateporno” i „Na-na-na-na”.

Stwory, Jet EP,2007

To jest w ogóle okazja do zweryfikowania plotki: podobno po tej epce Stwory nagrały materiał na dwupłytowy album. I być może jest to jedna z największych strat dla polskiej muzyki (tylko przypuszczam) bo Jet EP to materiał, który zaprezentował ich u szczytu formy. Repetycjom spod znaku Battles nadali własny, organiczny charakter, a post-rock przedstawili w świetle, w którym nie zjada własnego ogona, ale w oryginalnej formie rozwija post-tortoise’owe pomysły. Czerpali z minimalizmu, eksperymentów z efektami, frapujących perkusjonaliów, elementów free (Paweł Szamburski w „Monkeyshines”!) i zanurzając się w ambientowy pejzaże. Z lekkością, gitarową swobodą, ale przede wszystkim dużą erudycją – całe to spektrum świetnie pokazują połączone razem „Grasshoppers” z finałowym „Follow”, ale cały ten materiał jest wspaniały.

Polpo Motel, Polpo Motel, 2008

Jeśli jakaś płyta w katalogu Lado była bardzo dziwna i najbardziej inna ze wszystkich to był to właśnie debiut Polpo Motel. Wiadomo, że potem też nie znormalnieli, ale jednak pierwsze uderzenie pamięta się najmocniej (patrz Paristetris piętro niżej). Co tu najbardziej rzucało się w uszy? Kubinowska elektronika, doza piosenkowości, wokal Olgi Mysłowskiej, a może osobliwy i psychodeliczny klimat, w którym scena elektroniczna łączy się ze współczesną kompozycją? Ale też proste syntezatorowe smugi z syntetycznymi bitami, lekki eksperyment albo wątek operowy, który wprowadzał jej osobliwy wokal. Polpo Motel było, jest w zasadzie nadal, jednym z tych polskich zespołów, który totalnie wymyka się zaszufladkowaniu. Niby oczywiste i powielane przy wielu zespołach stwierdzenie, ale tutaj do dziś niczego nie można być pewnym.

Paristetris, Paristetris, 2009

Cała ta płyta mogłaby się właściwie skończyć na otwierającym ją „BBQ”, bo to Paristetris w pigułce: liryczna piosenka, skwasowane pianino, rozchybotana perkusja, marszowy klimat, orkiestralne brzmienie, śpiewanie od niechcenia. Ale na szczęście wiele dzieje się później: klawiszowo-saksofonowy, genialny mix w „Surf Rock My Ass”, zawodzące „Electrodomestics”, poetyckie „Golem” na dwa wokale czy punkowy i wybuchowe „Black Sheep”. No i „Paris” na sam koniec. Do dziś nie wiem czego tu się uchwycić przy opisywaniu pomysłów. Do nikogo tak jak do nich nie pasowało określenie SUPERGRUPA (przereklamowane, ale nie tu). Tylko taki skład mógł tak fascynująco połączyć na jednej płycie tyle muzycznych światów. I jeszcze te koncerty!

Horny Trees, Branches of Dirty Delight,2009

Czasem zdarza się, że jesteś w jakimś mieście, ktoś gra koncert, nie znasz tego zespołu, ale na niego trafiasz i nagle okazuje się, że jest wspaniale. Miałem tak kiedyś z Horny Trees, których zobaczyłem w Planie B, na długo przed tym nim stał się męką hipsterów (LOL) i palono przy nim tęczę (LOL LOL). Inna anegdota jest taka, że gdy opowiadam komuś, że na dachu na Placu Nowym w Krakowie były kiedyś koncerty i zazwyczaj nikt nie kojarzy, sugeruję sprawdzenie na Google Images i zawsze, ale to zawsze wyświetla się Horny Trees. Ale coś o muzyce: surowa perkusja, gitary i dęciaki, ale najlepsze jest organiczne brzmienie tego tria, które razem brzmi lekko i jednocześnie szalenie sugestywnie.

Sza/Za, Przed południem, przed zmierzchem, 2009

Sza/Za jest dla mnie na swój sposób duetem-legendą, który na dodatek lepiej pamiętam z koncertów niż z płyt, bo tę wydali właśnie jedną, z muzyką do spektakli. Paweł Szamburski i Patryk Zakrocki wykraczają przecież poza muzyczne medium. Świetnie grają na żywo do Themersonów, do krótkometrażowych filmów Romana Polańskiego, ale też w rozbudowanym składzie z Hubertem Zemlerem czy Hanią Piosik, z którą wydali przed dwoma laty płytę jako Lost Education. Ich organiczne brzmienie skrzypiec i klarnetu świetnie jest modyfikowane za sprawą loopów i efektów, co daje bardzo obrazową muzykę, która na Przed południem, przed zmierzchem została udokumentowana w złożonej i wciągającej formie.

Arszyn/Duda, ŚĘ,2010

To album muzyków, którzy teoretycznie w momencie nagrywania byli w różnych dźwiękowych światach, ale na ŚĘ znaleźli punkt wspólny na styku improwizacji, sonorystycznych wędrówek i budowania dźwiękowego środowiska. Nagrali płytę bogatą muzycznie, ale igrającą ze słuchaczem – raz pełną niuansów wybrzmiewających pojedynczo w dialogu z ciszą, kiedy indziej narastającą, z zarysem jakiejś na chwilę wyłaniającej się melodii. Przede wszystkim jest to jednak frywolna zabawa, pełna lekkości i spontaniczności, wibrująca, ożywcza i wciągająca przez wszystkie trzy utwory a de facto jedną długą kompozycję.

Cukunft, Itstikeyt / Fargangenheit, 2010

„Cukunft jest przeciwieństwem Shofar – o ile tam mierzymy się z sacrum, tu stykamy się z profanum. Pretekstem założenia tego zespołu były z kolei nuty kompozytora Mordechaja Gebirtiga, ale też wspomnienie Polski, która jest czymś zupełnie innym, niż widzą ją patrioci ze skrajnie prawej strony” opowiadał mi trzy lata temu Raphael Rogiński. Pierwszą płytę wydali już w 2005, ale dwupłytowy monolit Itstikeyt / Fargangenheit jest kolejnym punktem podsumowania ich twórczości, bo gromadzi nagranie koncertowe i zbiór utworów z rożnych okresów twórczości grupy – od piosenek Mordehaja Gebirtiga, kompozycji do tekstu Broniewskiego, pieśni sefardyjskie po autorskie utwory – złożony tak jak tradycja muzyki żydowskiej, którą ten zespół oryginalnie wskrzeszał. 

Kristen, Western Lands, 2010

Moje ulubione Kristen to zespół z okresu Please Send Me A Card – minimalistyczne, zawadiackie i piosenkowe. A przecież już wtedy byli po dwóch płytach, tyle że przez długi czas popadli w dezaktywację wydawniczą. Western Lands było nowym otwarciem w ich historii. Powrotem, który przypomniał o trio, ale też znaczącemu przeobrażeniu zespołu, który z emocjonalnych, alt-popowych piosenek przeniósł ciężar na wystudiowane brzmienie, dłuższe i bardziej rozbudowane formy, ale też większy nacisk na gitarową tradycję, podaną w spójnej i odświeżającej formie. W gronie znakomitych gości – 1988 (wtedy Etamski) pojawił się w błyskotliwym i transowym „Down Underground”, kilkakrotnie przewijał się przez album Kuba Suchar, Fabian Fenki w „Fireworks”, ale ważnym punktem po prostu był Michał Biela ze swoją wyjątkową barwą głosu.

Ed Wood, Anal Animal, 2010

Przed Alamedami, przed Starymi Rzekami, przed Innercity Ensemblami, przed T’ien L’aiami był kiedyś Ziołek i był kiedyś Popowski, którzy założyli Ed Wooda. Grali proste naiwne, trochę surferskie piosenki o miłości i śmierci i wszystkim innym, puszczali do ludzi oko, ale jednocześnie robili to z ogromną lekkością. Podobno powstali jako żart, potem ich płytę miał wydać poznański Pin Pink, ale finalnie Anal Animal nie mógł się ukazać nigdzie indziej niż w Lado ABC (to niezmiennie płyta, która ma najlepszą listę podziękowań jakie widziałem). Nikt się przy tym specjalnie nie napinał, a ubaw po pachy był i przy czytaniu tytułów piosenek i przy notkach prasowych. A muzyka, pomimo że zespół już nie funkcjonuje (?) do dziś działa – z „Kochaj mnie” na czele.

Jerz Igor, Mała Płyta, 2014

Do tej pory nikt tak pięknie nie grał piosenek dla dzieci. A może raczej: nikt tak pięknie nie grał piosenek dla dzieci na poziomie i z pomysłem. Z bardzo ładnymi tekstami i niemal orkiestralnymi aranżacjami, trochę kołysankową, a jednocześnie chwytliwą nie tylko wśród dzieci (ileż to razy nuciłem „pięć, cztery i trzy i dwa”. Jerzy Rogiewicz i Igor Nikiforow nagrali współczesny zestaw dziecięcych piosenek, który nie razi banałem i nie trąci myszką. Nadaje się do słuchania zarówno wśród najmłodszych jak i tych starszych, bo ma charakter bardzo uniwersalny. Trochę folkowo, trochę elektronicznie, odwołując się gdzieś daleko do tradycji polskiej piosenki, ale na swój autorski sposób. Przesłuchałem bardzo wiele razy i do dziś jak usłyszę to od razu nucę bez opamiętania.

Paweł Szamburski, Ceratitis Capitata, 2014

Sporo czasu zajęło Pawłowi Szamburskiemu nagranie pierwszej płyty, ale rozmach a jednocześnie kameralny nastrój Ceratitis Capitata sprawiają, że to de facto jedna z najlepszych polskich płyt ostatnich kilku lat. Pomysł na odwołanie się do różnych religii w kolejnych utworach jest nie tyle oryginalny, co inspirujący i klarnecista swoim bogatym ale też skromnym i często wyciszonym graniem nadaje tym opowieściom uniwersalny i ponadczasowy wymiar. Nie ma w zasadzie okoliczności, w których ten album nie mógłby dla mnie zafunkcjonować, chociaż to muzyka bardzo osobliwa, nastrojowa i, chcąc nie chcąc, o wymiarze sakralnym. No i otworzyła w twórczości Szamburskiego nowy rozdział, podkreślając jego konsekwentne budowanie języka, które objawia się też w późniejszych wydawnictwach, szalenie różnorodnych, ale w pełni świadomych i wyjątkowych w skali Europy.

Lotto, Ask the Dust, 2014

Ile osób słyszało o Lotto przy okazji tej płyty? Pustynne zdjęcie na okładce świetnie zajawiało ten materiał, zupełnie inny od tego, co znalazło się na Elite Feline, ale już wyznaczający wątki, które zespół będzie eksplorował. Co było słychać zwłaszcza na moim ulubionym „Gremlin-Prone”, gdzie gęsta repetycja była świetnie punktowana przez dograny później pojedynczy fortepian Majkowskiego. To Lotto przed ukonstytuowaniem swojego stylu, a raczej pomysłu na muzykę, ale już wtedy sugestywne i pochłaniające. W krótkich i treściwych formach, ale wytyczających kierunek minimalizmu, zwięzłej i przestrzennej gry, która pozwala otworzyć się w kierunku słuchacza i zaprosić go do głębokiego słuchania.

Pękala Kordylasińska Pękala, Utwory na perkusję i urządzenia elektroakustyczne, 2016

Miłosz Pękala i Magdalena Kordylasińska-Pękala w momencie nagrania tej płyty mieli już gęste portfolio – od udzielania się w różnej maści projektach po nagrania z Kwadrofonik, współpracę z Adamem Strugiem czy Arturem Rojkiem. Ale właśnie ta płyta otworzyła w ich twórczości nowy rozdział. Nie tylko ze względu na zmianę nazwy, ale przede wszystkim z powodu sugestywnego balansowania między różnymi światami w formule duetu wywodzącego się ze sceny akademickiej czy muzyki współczesnej, który z lekkością na urządzeniach elektroakustycznych wykonuje zarówno Steve’a Reicha jak i Felixa Kubina, co potwierdzają na kolejnych płytach i jeszcze kolejnych planowanych. W zasadzie: wszystko przed nimi!