W momencie kiedy tzw. gitarowe zespoły albo za bardzo skręcają w odmęty shoegaze, zatracając się w przesterach i buzujących wzmacniaczach, albo na siłę stają się za bardzo piosenkowe, Lastryko wybiera drogę środka z bardzo ciekawym rezultatem. Trio, które powstało na kanwach grupy Walrus Alphabet zmieniło stylistykę i serwuje nowe spojrzenie na instrumentalny rock. Nie jest już tak matematyczne i żywe, za to bardziej przestrzenne i oniryczne. Trochę nostalgiczne, bowiem muzycznie w wielu miejscach kojarzy mi się z dokonaniami The Walkmen. Ich album to wyprawa w nieznane, szukanie obszaru muzycznych zainteresowań z bardzo dobrym rezultatem. Zespół zachowuje progresywne podejście do kompozycji – wątki przeplatają się między sobą, a muzycy nie boją się eksperymentować w obrębie formy. Spora w tym zasługa brzmienia, które dodaje tej płycie posmaku i charakteru. Z jednej strony Artur Bieszke potrafi snuć subtelne i delikatne gitarowe melodie, z drugiej, kiedy włącza przester, uderza z surową i sugestywną mocą. To przede wszystkim jego gitara wysuwa się na pierwszy plan, chociaż dłużna nie pozostaje sekcja Wojciecha Lackiego i Jacka Reznera. Ciekawym pomysłem są wokalizy – zniekształcone i nie zawsze przypasowane do piosenek w całej ich rozciągłości, ale często jedynie do ich fragmentów, tak jakby na te słowa, wyłaniające się z hałasu muzyki, trzeba było czekać. To ciekawe posunięcie, bo w dobie przeładowania wokalami i często miałkimi lirykami, Lastryko wyróżnia się na plus – tworzy barwną, wciągającą opowieść, czasem zabarwioną partiami klawiszy. Nie tylko przez tytuły, ale z powodu pewnego klimatu jest to płyta bardzo morska, kojarząca mi się z późnymi wakacjami czy morskimi wyprawami bohaterów “Kota i Myszy” z książki Güntera Grassa. “Lastryko” to opowieść o morzu po zmierzchu, poza sezonem, na dalekiej północy, pełnym niespodzianek.

Lastryko, Lastryko, Music is the Weapon 2017.

Jakub Knera