– Trójmiasto na pewno nie jest jakimś ewenementem na mapie świata, ale odczuwam jego dychotomiczną specyfikę w porównaniu z Warszawą, gdzie teraz mieszkam. Przez to, że jest tak mało praktycznych sposobów spełnienia się w kulturze, Trójmiasto nie jest zasysane mocno przez mainstreamowy dyskurs, który temat śmierci czy zła uważa za infantylny, niepraktyczny. Przyjętą rolą kultury w Polsce jest próba sprawienia, żeby kraj, miasto, społeczeństwo były lepsze. To rzeczy, które dla mnie, jako obywatela są bardzo ważne, ale szkoda mi na nie czasu w mojej działalności artystycznej. Zanim umrę wolę wypowiedzieć się na tematy szersze, mniej partykularne – opowiada artysta wizualny Maciek Chodziński w piątym i ostatnim z wywiadów o Gdańskiej Szkole Śmierci, opisanej w Tygodniku Polityka.

Fot. Joanna Rzepka-Dziedzic

 

[grey_box]

Przeczytaj cały tekst: ŚMIERĆ – ULUBIONY MOTYW GDAŃSKICH MUZYKÓW

Stefan Wesołowski: śmierć jest tak samo pełna witalnej energii jak narodziny

Michał Jacaszek: smutek nie zawsze musi być negatywną emocją

Grzegorz Kwiatkowski: tradycja uprawiania sztuki spod znaku memento mori trwa od zawsze

Nagrobki: kontekst śmierci zawsze pasuje jak ulał

[/grey_box]

 

JAKUB KNERA: Już siedem lat nie mieszkasz w Gdańsku ale z hasłem „gdańska szkoła śmierci” się utożsamiasz.

MACIEK CHODZIŃSKI: Najpierw pomyślałem, że może to hasło jest trochę na wyrost, że to po prostu grupa znajomych, która się nakręca. Z drugiej strony jest to dość specyficzne, że te rozmowy w takiej skali przekładają się na twórczość artystyczną. To, że wyjechałem – najpierw do Holandii, potem do Warszawy – siedem lat temu, nie zmienia faktu, że ukształtowało mnie życie w Gdańsku. Studia, przyjaźnie, specyficzne dla naszego środowiska rozmowy – to wszystko wpłynęło na moje poglądy i na to, czym chcę się zajmować tworząc sztukę. W którymś momencie doszedłem do tego, że bardziej interesują mnie sprawy uważane często za pretensjonalne, fiksacja na temat życia i śmierci albo fiksacja na temat braku życia.

Co to znaczy?

Nie tyle samo umieranie jest dla mnienajciekawsze, ale powstawanie życia, to że w ogóle istnieje, a mogłoby nie istnieć. Ciekawi mnie to, że kiedyś była pustka i tylko kamienie, a nagle na nich zaczęła na nich pełzać materia ożywiona. Zagadnienie śmierci też mnie oczywiście interesuje, ale moim zdaniem to mocno przereklamowana kwestia. Z jednej strony jest to temat, którym na pewno warto się zajmować w sztuce. Na co dzień mało kto o tym myśli, żeby nie psuć sobie nastroju. A artyści mogę sobie na to pozwolić. I nie chodzi mi tylko o teoretyzowanie, o memento mori. To kwestia tego czy filozofia materialistyczna, nihilistyczna, pesymizm mogą doprowadzić do antynatalizmu czyli praktycznej decyzji, że nie warto pomnażać życia. I właśnie to zagadnienie – brak życia, zarówno w skali kosmicznej jak i osobistej wydaje – mi się najciekawsze. Jednak w tej grupie, o której mówisz, powszechniejsze jest skupienie na śmierci. Dzieci się rodzą jak pojebane.

Skąd to zainteresowanie wzięło się w gdańskim środowisku?

Trójmiasto na pewno nie jest jakimś ewenementem na mapie świata, ale odczuwam jego dychotomię specyfikę w porównaniu z Warszawą, gdzie teraz mieszkam. Położenie na mapie i to, że do Gdańska mało kto przyjeżdża, wpływa na to, że jeśli tu spędziło się młodość i szybko nie wyjechało, to człowiek czuje się oderwanym od mainstreamowego dyskursu ogólnopolskiego w kulturze. A uniwersalia i sprawy ostateczne na pewno nie znajdują się obecnie na liście modnych tematów. Trójmiasto nie jest też europejską stolicą death metalu, produkującą masowo prace dotyczące spraw życia i śmierci, ale proporcjonalnie oceniam, że jest tu tego więcej. Przez to, że jest tak mało praktycznych sposobów spełnienia się w kulturze, Trójmiasto nie jest zasysane mocno przez mainstreamowy dyskurs, który temat śmierci czy zła uważa za infantylny, niepraktyczny. Przyjętą rolą kultury w Polsce jest próba sprawienia, żeby kraj, miasto, społeczeństwo były lepsze. To rzeczy, które dla mnie, jako obywatela są bardzo ważne, ale szkoda mi na nie czasu w mojej działalności artystycznej. Zanim umrę wolę wypowiedzieć się na tematy szersze, mniej partykularne. Wolę skupić się na czymś, co jest dla mnie najważniejsze jako człowieka, nie jako obywatela – może łatwo mi to mówić, bo nigdy nie miałem nic do stracenia, pracując jako artysta w Trójmieście.

W Warszawie jest inaczej?

Tak. Jeśli ktoś mnie tam zaprasza do wypowiedzi artystycznej to na pewno nie na tematy, o których teraz rozmawiamy. Rozumiem to – gdy wypowiadasz się w Warszawie, to dotrzesz do większej ilości ludzi. To się wiąże z większą odpowiedzialnością wobec odbiorcy, ale też z większą obawą, że zostaniesz uznany za jakiegoś pretensjonalnego dziada i zostaniesz skreślony. W Gdańsku jeśli ktoś przyjdzie na twój koncert to pewnie nie będzie to ktoś, kto sprawi, że zagrasz w większym miejscu albo znajdzie cię wpływowa wytwórnia. Jeśli wejdziesz na jakiś tor to wiesz, że możesz zagrać gdzieś kilka razy w roku, raczej w Trójmieście. Pewnie tego nie stracisz, ale nic na tym nie zyskasz. Nikt nie przyjedzie z Warszawy albo zagranicy, żeby wyciągnąć cię gdzieś dalej. Dla niektórych to może być frustrujące, ale może też to dawać uczucie wolności. Podobnie jest w świecie sztuk wizualnych. Z drugiej strony jeśli przejdziesz tę trasę w Warszawie to efektem niekoniecznie będzie przebicie się dalej – do Berlina, Londynu czy Nowego Jorku.

Trupa Trupa czy Stefan Wesołowski nie zaistnieli najpierw w stolicy, a potem zagranicą. Ominęli Warszawę.

Oni obnażyli, że drogę Gdańsk-Warszawa – Świat można przejść na skróty. Ale to romantyczna historia, która dowodzi, że można siedzieć w Trójmieście i ominąć te kolejne stopnie, osiągając je z pozycji, w której nie ma się nic do stracenia, jest się pewnym siebie i wysyła się maile do ludzi z branży muzycznej na całym świecie. Bo w Gdańsku nie narobisz się kompleksów. Co tu możesz stracić – masz morze, koniec Polski i co najwyżej możesz się w nim utopić. Nikt przez Gdańsk nie przejeżdża, więc mało kto cię ocenia. Bałtyk zawsze kojarzył mi się z zamknięciem na świat (śmiech).

Zazwyczaj ludzie mówią o powietrzu i otwarciu.

Próbowałeś kiedyś przepłynąć wpław morze? Trójmiasto uczy braku ciśnienia – albo przestajesz robić to, co robisz albo sam siebie musisz przekonać, że to jest wartościowe. Ewentualnie możesz umacniać się, będąc w środowisku innych osób, które szanujesz za to, co robią, a one szanują ciebie. Robisz swoje i nie kombinujesz o czym się mówi i co by było warto zrobić, jaka jest koniunktura. To jest jakaś specyfika Trójmiasta i wielu projektów, które stąd pochodzą. Nie ma tu kompleksu wobec centrum. W pewnym momencie może to przynieść taki efekt, że „oni”,  „ci ze stolicy”, ciebie zauważą – dostrzegą, że jesteś konsekwentny i że robisz coś, czego się ogólnie nie robi. Na przykład od lat wałkujesz temat, że wszyscy umrzemy.

Konsekwencja procentuje?

Długo pracowałem nad tym, żeby wypracować odpowiedź na rzeczywistość, którą sam uznam za adekwatną i wyczerpującą. To nie jest tak, że jakaś znaczna część populacji nie może się doczekać, aż powiem im co myślę. Ale skoro miewam okazję wypowiedzieć się publicznie, to wybieram temat najważniejszy i podchodzę do niego na poważnie. Wiem jak będą brzmiały te kilka zdań wyoranych na nagrobku, które chciałbym po sobie zostawić. W moim przypadku ciężko powiedzieć, że to jakoś szczególnie procentuje, ale czuję, że wypracowałem coś wartościowego i mam potrzebę serwowania tego w kółko.

Dlaczego?

Widzę swoją rolę artysty czyli uczestnika kultury w tym, żeby powtarzać coś, czego ludzie na co dzień sobie nie mówią. Wrócę do kwestii przereklamowania tematu życia, tego jakie to ono jest ważne, jedyne w swoim rodzaju i warte pomnażania. Gdy coś tworzę staram się patrzeć na świat z perspektywy satelity: widzę mikroorganizmy, które przemieszczają się po skałach, aż przestają się ruszać. Polecam wszystkim poczucie dystansu, które wynika z takiej perspektywy. I różne praktyczne, życiowe wybory, które mogą być tego konsekwencją.

Dlaczego przeniosłeś się do Warszawy?

Bo w Trójmieście powiedziałem to, co mam do powiedzenia, już wystarczająco wiele razy. W tym, że się powtarzam nie widzę problemu, ale w tym że robię to w tym samym miejscu, już tak. Z kolei w Warszawie jeszcze nie miałem okazji się w pełni wypowiedzieć, a mieszkam tam 3 lata. Zadawano mi pewne pytania jako artyście, ale nigdy na tematy, które mnie pochłaniają. Cały czas jestem na tym etapie, w którym zastanawiam się czy będę miał taką możliwość. Ale nie spędza mi to snu z powiek.

A jeśli nikt nie spyta?

To będzie to do znalezienia w internecie. No i nie chodzi też o to, że mnie się nikt w Warszawie o to nie pyta, bo ogólnie mało kto o to pyta. Tematy ostateczne postrzega się jako niedzisiejsze i banalne. Dominuje założenie, że zrobienie pracy albo wystawy o temacie śmierci to poziom liceum.

Dlaczego tak jest?

Dobrze opisał to David Foster Wallace w eseju „E Unibus Pluram: telewizja a fikcja amerykańska”. W którymś momencie ludzie myślący, chcąc obronić się przed próbą zmanipulowania ich przez telewizję, reklamę, popkulturę, która próbuje grać na podstawowych emocjach i wartościach, w geście sprzeciwu sprowadzili te wartości do absurdu. Zaczęła się era ironii, bo ironia to taka zbroja, maska, która pozwala czuć, że jesteśmy fajni, a nie sentymentalni. Od pewnego czasu powiedzenie czegokolwiek na serio, czegoś co jest prawdziwe i podstawowe, stało się czymś co wywołuje poczucie zażenowania. Zdanie „wszyscy umrzemy” jest nadal uznawane za prawdziwe, ale wywołuje poczucie zażenowania, bo to banał, zdanie którego nie powinno się wypowiadać. Nie wyobrażam sobie, żeby to zdanie zastapiło „dzień dobry”, ale alergia na taki komunikat jest dość symptomatyczna. To, że każde życie kończy się śmiercą jest dla wszystkich oczywiste i dlatego robi się wszystko, żeby o tym nie myśleć i o tym nie rozmawiać. Z tego samego powodu uważam, że skoro nie mam nic do stracenia, to moim zadaniem jest robić wszystko, żeby o tym jak najwięcej myśleć i głośno o tym mówić.