– Dla wielu ludzi moja muzyka jest smutna i przerażająca, jest w niej rodzaj rozpaczy, ogromny mrok. Rozumiem to, ale ja nie czuje w niej ani beznadziejnej rozpaczy ani nie przemycam żadnych lęków. Myślę, że zgodzimy się co do tego, że przebywanie w ciemnym lesie, wtedy gdy jesteś sam i otaczają cię te dziwne dźwięki, przywołuje coś mrocznego i głęboko niepokojącego, ale nie można temu odmówić jeszcze większego piękna i czegoś uduchawiającego, wzmacniającego. Mam wtedy poczucie obcowania z czymś wielkim i ostatecznym, siłą natury. Śmierć jest jej częścią opowiada Stefan Wesołowski w drugim z wywiadów o Gdańskiej Szkole Śmierci, opisanej w Tygodniku Polityka.

Fot. Rafał Kołsut

 

[grey_box] 

Przeczytaj cały tekst: ŚMIERĆ – ULUBIONY MOTYW GDAŃSKICH MUZYKÓW

Maciek Chodziński: mainstreamowy dyskurs temat śmierci i zła uważa za infantylny, niepraktyczny

Grzegorz Kwiatkowski: tradycja uprawiania sztuki spod znaku memento mori trwa od zawsze

Michał Jacaszek: smutek nie zawsze musi być negatywną emocją

Nagrobki: kontekst śmierci zawsze pasuje jak ulał[/grey_box]

JAKUB KNERA: Jak myślisz, skąd wzięło się to, że w Gdańsku dosyć spora liczba osób tworzy muzykę związaną z tematyką śmierci? Zbieg okoliczności?

STEFAN WESOŁOWSKI: Nie wiem do końca dlaczego, ale rzeczywiście ten temat się przewija. Chociaż w różny sposób – czasem bardziej estetyzujący, kiedy indziej bardziej prześmiewczy. U każdego z nas – zespołu Nagrobki, Trupy Trupa czy Michała Jacaszka – przyjmuje to inne zabarwienie. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i często się spotykamy, rozmawiamy o różnych rzeczach, od czasu do czasu też o śmierci.

U Jacaszka niejako zaczęło się to na płycie „Treny”, którą współtworzyłeś.

Tak, to było już ponad 10 lat temu. Trzeba by było zapytać Michała czy od początku miał założenie żeby ten album był zbiorem takich barokujących funeralnych miniatur, ale już szkice które dostałem, miały żałobny charakter. Rozpisane przeze mnie instrumenty jeszcze tę atmosferę pogłębiły. Ale nazwa albumu została wybrana dopiero pod koniec pracy. W pewnym momencie, po wielu koncertach, zbyt nasiąkłem tą melancholią. Było to na takim poziomie spokoju, który w pewnym momencie nie dawał mi poczucia pełni. „Treny” wypełniały taki lamentacyjny środek – lamentacjami pięknymi, ale pozbawionymi skrajnych uderzeń. Natomiast to w jaki sposób Michał ulepił elektronicznie te miniatury i jaki pokryty śniedzią nadał im charakter, do tej pory uważam za muzyczny majstersztyk.

Muzycznie do niego ci najbliżej, do Nagrobków i Trupy Trupa trochę dalej.

Chłopaki z Nagrobków uprawiają z kolei danse macabre, prześmiewcze konfrontowanie się ze śmiercią. Tak to widzę. To jest dla mnie taki taniec ateusza ze swoją duchowością, rozprawianie się ze swoimi wspomnieniami religijnymi i jakimiś demonami na poziomie zabawy. Trupa Trupa to znów coś innego. Zresztą zdaje się sami lubią nazywać swój gatunek funeralno-cyrkowym. Różnimy się w estetyce, różnimy się pewnie w podejściu do spraw ostatecznych, ale jest nam chyba do siebie najbliżej. Przyjaźnimy się i widzimy się najczęściej. To, co mnie z nimi łączy to rodzaj przywiązania do siły witalnej natury, której częścią jest śmierć. Z mojego punktu widzenia to raczej radosne zjawisko, nic przerażającego. Może łączyć to z tym, że dobrze czujemy się w przyrodzie i często spotykamy się w Teatrze Leśnym w Gdańsku Wrzeszczu, otoczeni przez lisy i sarny.

Patrzysz na to bardziej pozytywnie?

Dla wielu ludzi moja muzyka jest smutna i przerażająca, jest w niej rodzaj rozpaczy, ogromny mrok. Rozumiem to, ale ja nie czuje w niej ani beznadziejnej rozpaczy ani nie przemycam żadnych lęków. Myślę, że zgodzimy się co do tego, że przebywanie w ciemnym lesie, wtedy gdy jesteś sam i otaczają cię te dziwne dźwięki, przywołuje coś mrocznego i głęboko niepokojącego, ale nie można temu odmówić jeszcze większego piękna i czegoś uduchawiającego, wzmacniającego. Mam wtedy poczucie obcowania z czymś wielkim i ostatecznym, siłą natury. Śmierć jest jej częścią. Kiedyś się jej bałem, ale teraz już nie. Nie jest to coś, czego bym wyczekiwał, ale traktuję ją jako coś tak samo pełnego witalnej energii, jak narodziny.

Czy to, że twój ojciec zmarł dwa lata temu, wpłynęło na takie podejście?

Tak, w sposób kluczowy. Zawsze miałem potrzebę konstruowania układanki z przemyśleń i doświadczeń, czegoś, co pozwala zrozumieć albo zaakceptować różne rzeczy, nastroić do walki gdy jest to potrzebne, albo po prostu usiąść do pracy, do pisania muzyki. Jeśli byłem w momencie, w którym pojawiał się we mnie jakiś lęk czy ogarniała mnie melancholia, szukałem rozwiązania jak sobie z tym poradzić. Nienawidzę pielęgnowania bezradności i beznadziei. Lęk jest czymś naturalnym w życiu człowieka, natomiast sytuacja w której z punktu zero dochodzisz do lęku przed czymś, jest moim zdaniem rodzajem patologii duchowej i psychologicznej. Więc wracając do tej układanki, śmierć taty okazała się jej częścią, która oswaja śmierć. Mimo, że do tego doszło, było to traumatyczne i ogromnie mi go brakuje, mam wrażenie, że coś się dokonało. Wiem, że po drugiej stronie jest najbliższa mi osoba – chociaż byłoby tam najgorzej na świecie albo nie ma nic, będę współuczestniczył w czymś, w czym uczestniczy mój ojciec. Nie śpieszę się do tego, ale nie jest to dla mnie nic strasznego. Jest to raczej coś pełnego, zakończenie cyklu. Myślę że natura nas nie nienawidzi, niezależnie od tego jak umiejętnie Lars von Trier przekonuje w „Antychryście” że jest inaczej.

Mówisz, że śmierć jest częścią natury i dla ciebie czymś pozytywnym. Ale na „Rite of the End” dominuje pewien ciężar i mrok.

Być może tak jest, ale dla mnie smutek i mrok niekoniecznie muszą mieć zabarwienie pesymistyczne. Tworzenie i nagrywanie jest dla mnie częścią celebracji, co w tym przypadku podkreśliłem w tytule. To rytuał, rodzaj organicznego sposobu przerzucenia na dźwięki tego, jak można przeżywać smutek i wiele innych rzeczy. To szczera, być może nawet modlitewna wypowiedź.

Wiążesz to z wiarą i Kościołem?

Wiążę to raczej z pierwotnymi tęsknotami, ale to właśnie Kościół i religia wypracowały najskuteczniejsze narzędzia do pielęgnacji duszy. Często spotykam się z tym, że osoby, które obecnie nie mają już wiele wspólnego z Kościołem albo wiarą, wspominają jako jeden z najprzyjemniejszych momentów w roku okres Wielkiego Postu: pieśni wielkopostne, gorzkie żale, drogę krzyżową. Dlaczego tak jest? Skąd takie miłe wspomnienie u kogoś kto nie wierzy? Myślę że to kwestia tego, że w celebracji i wspominaniu czegoś smutnego, nie ma nic, co przynosiłoby beznadziejne wnioski. Oczywiście może to nastąpić, jeśli się w tym zatracić, oddać beznadziei. Ale taka dawna, wiejska, pierwotna rola płaczek, prześpiewania śmierci, przegrania, przeklęczenia i przecelebrowania jest czymś na granicy fizyczności i duchowości, czymś, co co przynosi ukojenie.

Droga do oczyszczenia.

Jej efektem jest sytuacja, w której jako dorosły człowiek potrafisz powiedzieć, że Misterium Męki Pańskiej należy do najciekawszych wspomnień z Kościołem. Wcale nie opcja śpiewania „Barki” na krakowskich Błoniach.

Dlaczego?

Bo to jest najbardziej szczere i najgłębiej dotyka potrzeby do tego, żeby przepłakać, przepracować i przerobić coś trudnego czy traumatycznego. I przynosi dobre owoce. Poza tym te pieśni są po prostu wspaniałej jakości, to wybitnie dobre kompozycje. Zatem nie chodzi tu a jakąś melo-psychoterapię, tylko o coś naznaczonego sakralnym brzemieniem, wywodzącym się z napięcia i podniety religijnej. Moja muzyka właśnie z tego się wywodzi. I choć ewoluowała, imperatyw duchowy i oczyszczający jest dla mnie najsilniejszy spośród tych, które kierują mną w muzyce.

Obrzędowość kościelna wiąże się z cyklicznością i rytuałem w naturze, o którym wspomniałeś. Ale co popchnęło cię w kierunku tej funeralnej tematyki?

Ciężko jest zdefiniować mi, że tak właśnie jest i że jest tak na stałe. Natomiast, kiedy myślę o tym, co mną kierowało, to są to potrzeby duchowe i estetyczne które najwyraźniej tak w mojej głowie brzmią. Dobrze czuję się w górach, wśród skał. Preferuję chłodną opcję bałtycką albo islandzką niż wylegiwanie się w kraju śródziemnomorskim nad turkusowym morzem. W polskich Tatrach też znajdę rodzaj kamiennej, czarnej i chłodnej energii. Może kojarzy się to z mrokiem i czymś pogrzebowym, natomiast z mojego punktu widzenia jest to przeniesienie do muzyki zimnej przestrzeni, czegoś lekko przytłaczającego, ale dla mnie przepięknego. Głęboki las, ciemne i chłodne morze to rzeczy, które napędzają we mnie energię. Nie jestem stworzony do spędzenia życia z drinkiem pod palemką. Chociaż od czasu do czasu, nie powiem, chętnie. I z wielką radością słucham muzyki pop pokroju Rihanny (śmiech). Zresztą jak się zastanowię, w ogóle rzadko słucham muzyki z podobnej rodziny estetycznej do tej którą sam tworzę.

Muzyka może być środkiem do przeżywania traumy czy odbywania rytuału?

Nie tylko może, ale jest jedną z pierwszych rzeczy, które coś takiego wspierają. Człowiek oswoił muzykę i rytm po to, żeby wspierać tę swoją organiczną potrzebę. To w końcu zaczęło odróżniać nas od zwierząt – kultura jest najbardziej ludzkim przejawem ewolucji. Muzyka później zaczęła się coraz bardziej rozwijać, ale pierwotną energię wciąż uruchamiają te same potrzeby, które oswoiły muzykę i dźwięki. To potrzeby wypływające z pogranicza fizyczności i duchowości. To uczestniczenie w czymś, co angażuje zmysły bardziej niż samo śpiewanie i tańczenie, coś głębszego. Niekoniecznie musi to być smutne – są przecież radosne święta liturgiczne jak nabożeństwa majowe, mocno kwieciste i słoneczne, a pieśni są durowe, pełne nadziei. To też jest piękne i wynika z podobnych potrzeb. Jest litania, klękanie, powtarzalność. To coś pierwotnego, dzięki czemu zaczynasz oddychać głębiej. Mój organizm miesza w sobie to zapotrzebowanie: wiejską, prostą i ludyczną duchowość z jakością i formalną konstrukcją muzyki klasycznej, w którą się zagłębiłem, ale też późniejszymi estetykami.

To kulturowo i estetycznie dwa inne światy.

Muzyka klasyczna też nie jest jakościowym monolitem. Kiedyś rozmawialiśmy o Johannie Straussie [ojcu – przyp. red] i jego walczykach czy polkach. To pusta zabawa, która jest kojarzona z czymś salonowym i wysokim poziomem elegancji, ale w rzeczywistości jest to jarmarczna muzyka, przełożona na klasyczne instrumenty, celebrowana na salonach. Nie niesie za sobą nic, a ja nie jestem w stanie się nad tym pochylić i się z tego cieszyć. Są natomiast takie utwory symfoniczne czy kameralne, których konstrukcja formalna, faktura i brzmienie paraliżuje i onieśmiela, napełnia siłą i wzrusza. Takie rzeczy mnie wchłaniają. Albo barokowe figury retoryczne, umieszczanie takich interwałów i form układów dźwięków, które zabierały słuchaczom oddech i sprawiały że mdleli. Teraz już to nie nastąpi, bo nasza wrażliwość została przetrawiona pięćdziesiąt razy i wypluta przez kolejne rzeczy. Ale w czasie Pasji figura retoryczna z opóźnieniem dysonansowym sprawiała, że ludzie kładli się pokotem, bo taka była jej siła oddziaływania. Nie jest to tylko i wyłącznie coś pierwotnego, sposób przekazu się uaktualnia. Może z takiego punktu widzenia okaże się, że „Rite of the End” dla kogoś będzie przerażająca, ale dla mnie to aktualny sposób przeżywania i mówienia o pierwotnych rzeczach: śmierci, miłości, przestrzeni, naturze.

W przypadku Straussa przaśna forma była opakowana w formę muzyki klasycznej. Ty z kolei w swoją muzykę angażujesz elektronikę czy nawet techno, związane skojarzeniowo z hedonistycznym odbiorem muzyki i zabawą.

Pamiętaj że „Święto Wiosny” Strawińskiego, do którego nawiązuje tytuł, opowiada o rytuałach pogańskich: krwawych i hedonistycznych. Co wcale nie oznacza, że rytuał, którego ja jestem częścią lub o którym opowiadam również taki jest. Dla każdego może być inny i nie będę próbował wpływać na czyjś odbiór. Natomiast jeśli chodzi o techno to punkt wyjścia może kojarzyć się z hedonizmem czy imprezą, ale ma to również drugie dno: wszystko zależy od źródła duchowości i sposobu przeżywania kultury. Kultury pogańskie przeżywały duchowość poprzez krwawe ofiary czy grupowe orgie, w innym wypadku ktoś przeżywał duchowość przez zbiorowe kołysanie się i powtarzanie w kółko trzech słów. Ale wspólne dla tych różnych form przeżywania jest rytm, powtarzalność, cykl i coś, co wprowadza ciebie w duchową aktywność. Techno przywołuje pierwotną energię. Może przybierać ekstrawertyczną formę Love Parade, ale może być też formą, która łączy wewnętrzny puls z otaczającą przestrzenią i rytmem, którą daje ci świat: las, góry, morze czy miasto. Jest dla mnie przykładem powrotu do pierwotnego łączenia tych energii i synchronizowania pulsu, który zawsze jest związany z cyklicznością, regularnością. Organizm też go potrzebuje, a techno się do tego odwołuje – czasem w bardziej a czasem w mniej imprezowy sposób.

Impreza techno to też rytuał, który czemuś służy.

Oczywiście. Skłamałbym gdyby twierdził, że silnym elementem mojej natury nie jest też czysto cielesna energia, która płynie z tej muzyki. Jedna z najlepszych imprez, na jakich byłem to była impreza speedcore’owa w Sfinksie w Sopocie. Myślałem że oszaleję z euforii. Chociaż nie mógłbym chodzić na takie coś co sobotę. Ale jest w tym coś pierwotnego, wynikającego chyba z tych samych pobudek, które skłaniają do wyższych i ważniejszych rzeczy.

Dostrzegasz ciągłość pomiędzy twoimi dotychczasowymi wydawnictwami: „Kompletą”, Liebestod” i „Rite of the End”?

„Kompleta” od dwóch kolejnych różni się tym, że nie była pomysłem na album. To było zamówienie, które dopiero dwa lata później przekuło się na wydanie płytowe, ze względu na zewnętrzną propozycję wydania. Na pewno różniła się sposobem pracy, bo w tym wypadku po prostu usiadłem i napisałem cały utwór od początku do końca, a w przypadku kolejnych albumów ich zawartość rodziła się na przestrzeni kilku lat, z jakichś strzępków i szkiców. Z tego wynikają też różnice estetyczne. Ale w sumie skłaniam się do tego, że te trzy płyty to jest ciągłość podzielona na etapy. To różne oblicza tej samej historii, która ma różne zabarwienia i ścieżki. Nie jest to skrajnie inne pod względem intencyjnym, widzę w tym wspólny mianownik.

Zastanawiałeś się co w tym twoim sposobie opowiadania historii zaintrygowało wydawców zagranicznych?

Nie jestem w stanie konkretnie wskazać, co to jest. Moje doświadczenia ostatnich lat potwierdzają, że najważniejsze jest własny język – nie taki, który starasz się ukuć i wymyślić, ale ten, który wypływa z twoich trzewi. Coś, co jest rodzajem witalnej ekspozycji twojej energii, wyobraźni i tego, z czego się wywodzisz i co dzieje się w twojej głowie. Ważna jest szczerość.